Wiem, że po przeczytaniu tych słów ktoś może zarzucić mi bycie skrajnie wstecznym dyletantem nienadążającym, a nawet niemającym pojęcia o trendach edukacyjnych panujących obecnie w Europie. Bo jestem – od dawna to podkreślam – przeciwnikiem reformy edukacji w jej przeforsowanym przez rząd kształcie.
Konsekwentnie uważam, że miejsce 6-letniego dziecka jest w przedszkolu lub zerówce, gdzie może się jeszcze przez większość dnia bawić, a nie w szkolnej ławie z jej reżimem czasowym.
Nie przekonują mnie enuncjacje entuzjastów, którzy bombardują mnie wciąż tym samym sloganem: cała Europa wysyła dzieci na lekcje w wieku 6 lat. Bo czy jeśli w Londynie najpopularniejszym imieniem jest obecnie Mohammad, to w Warszawie też musi tak być? Jeśli cała Europa uważa marchewkę za owoc, bo można robić z niej dżem, to czy my też musimy zapomnieć, że zawsze była dla nas warzywem? Albo czy z uporem maniaka musimy uznawać ślimaka za lądową rybę (!), bo tak chce Unia? Nie, nie i nie. Tak samo możemy mieć własne zdanie w sprawie edukacji naszych dzieci, szczególnie jeśli spojrzymy na rzeczywistość polskiej szkoły, wciąż wbrew zaklęciom minister edukacji, niegotowej na przyjmowanie małych dzieci. Zresztą to w naszym interesie jest, by poszły do szkoły rok później, niż narzucili nam to urzędnicy. Oszczędzimy im traumy, która ich czeka, gdy nie zdadzą do drugiej klasy. A takich przypadków jest w Polsce kopiującej złe zachodnie wzorce coraz więcej.