Niedzielne wybory w Mołdawii mogą się okazać najbardziej brzemiennym w skutki tegorocznym głosowaniem w naszej części Europy
Mieszkańcy tego najbiedniejszego państwa Starego Kontynentu wybierają między prozachodnią koalicją a prorosyjską opozycją. Jeśli wygra ta pierwsza, dostanie szansę na kolejne cztery lata integracji z UE. Już dziś Mołdawianie, jako pierwsi przedstawiciele nieunijnych państw byłego ZSRR, jeżdżą do Unii bez wiz. Jednak Mołdawię może też czekać powtórka z Doniecka.
Rosja, prowadząca coraz bardziej agresywną politykę sąsiedzką, nie zamierza spokojnie patrzeć, jak do zachodniego obozu zapisuje się kolejny kraj postsowiecki. Owszem, Kiszyniów nie jest tak ważny z punktu widzenia kremlowskiej ideologii jak Kijów, traktowany przez nią jako matka ruskich miast. Z drugiej strony mołdawska gospodarka jest 24-krotnie mniejsza niż ukraińska, a siły zbrojne – 23-krotnie mniej liczebne. O tyleż więc łatwiej spacyfikować niepokornych Mołdawian.
W maju, dwa miesiące po aneksji Krymu, rosyjski „Kommiersant” zadał odpowiedzialnemu za relacje z Mołdawią wicepremierowi Dmitrijowi Rogozinowi pytanie, czy „zielone ludziki” mogą się pojawić w Naddniestrzu w przypadku zagrożenia dla bezpieczeństwa tej separatystycznej republiki oderwanej od Mołdawii w 1992 r. – Bezwarunkowo – odpowiedział polityk, uznawany w kremlowskiej elicie za jastrzębia. – Jeśli coś się zmieni w relacjach z Naddniestrzem, całą winę będą ponosić mołdawscy politycy. Mam wrażenie, że oni już zdecydowali, że Naddniestrze nie jest częścią Mołdawii – dodał.
Zjednoczenie według Kremla
Tyraspol, stolica 300-tysięcznego, zrusyfikowanego regionu, to senne, prowincjonalne miasto. W centrum dominują dwu-, trzypiętrowe budynki, a najbardziej efektowny jest pomnik Aleksandra Suworowa na koniu. W Polsce książę Suworow ze względu na dokonaną rzeź Pragi w 1794 r. nie ma najlepszej prasy. W Naddniestrzu jest bohaterem, który trzy lata wcześniej rozciągnął „russkij mir” na te dotychczas należące do osmańskiej Turcji tereny. Wszędzie widać patriotyczne plakaty, a najczęściej pojawiającym się hasłem jest proste „Pridniestrowju – żyt!”, Naddniestrze ma przetrwać.
Bo i przetrwanie tego dziwnego organizmu politycznego o szerokości kilkunastu i długości kilkuset kilometrów było w minionych dwóch dekadach głównym celem Kremla. Docelowo Rosja domaga się zjednoczenia Mołdawii na zasadzie dwóch równoprawnych podmiotów – rosyjskojęzycznego Naddniestrza i przeważnie rumuńskojęzycznej reszty kraju. W praktyce oznaczałoby to, że Tyraspol zawetuje każdą prozachodnią inicjatywę reszty kraju. A przy odrobinie szczęścia w przyszłości Kiszyniów mógłby nie zawetować którejś z propozycji integracji z Rosją.
Podobny plan sfederalizowania Mołdawii, przywieziony w 2003 r. do Kiszyniowa przez Dmitrija Kozaka, doradcę rosyjskiego prezydenta Władimira Putina, został w ostatniej chwili odrzucony przez głowę państwa Vladimira Voronina, obecnie lidera komunistycznej opozycji. Jak opowiadał nam jeden z mołdawskich politologów, Voronin na kolanach miał przepraszać Kozaka za ten afront. Kreml, mimo swego poparcia, nie zapomniał mu tego.
Na partię Voronina przed wyborami chce głosować największy odsetek Mołdawian. Z ostatniego sondażu wynika, że jego Komunistyczna Partia Republiki Mołdawii (PCRM) cieszy się najwyższym, 23-proc. poparciem. Taki poziom popularności oznaczałby jednak pyrrusowe zwycięstwo. Na dwie z trzech partii proeuropejskiej koalicji, które mają szansę na przekroczenie progu – Liberalno-Demokratyczną Partię Mołdawii i Demokratyczną Partię Mołdawii, chce zagłosować w sumie 29 proc. Mołdawian. A w razie problemów do koalicji weszłaby zapewne jeszcze mniejsza Partia Liberalna (6 proc.). Co czwarty obywatel wciąż nie wie, na kogo zagłosować.
Chociaż komunistyczna propaganda jest od miesięcy widoczna na ulicach Kiszyniowa, sami komuniści tracą poparcie. Jeszcze w listopadzie ubiegłego roku politycy PCRM po cichu liczyli na samodzielne rządy i 50 proc. poparcia. Od tej pory jednak Mołdawian przeraziła sytuacja na Ukrainie. Zajęcie Krymu i rozpętanie wojny w Zagłębiu Donieckim, a także coraz częstsze pogróżki pod adresem samej Mołdawii sprawiły, że prorosyjscy komuniści stracili na atrakcyjności.
Sami Rosjanie – jak pisze Kamil Całus z Ośrodka Studiów Wschodnich – wstrzymali finansowanie PCRM. Kreml wspiera teraz dwie mniejsze partie, które ewentualnie mogą wejść w koalicję z PCRM. Voronin bowiem nie był za swojej kadencji prezydenckiej wygodnym partnerem dla Moskwy, co więcej, komuniści wbrew zapowiedziom nie zdołali w tym roku wyprowadzić na ulice znaczących manifestacji antyrządowych i antyunijnych. W PCRM doszło do rozłamu, podczas którego z partii wyszła najbardziej prorosyjska grupa pod wodzą Marka Tkaciuka. Wynik wyborów pozostaje otwarty, zwłaszcza że mołdawskie sondaże nie dają gwarancji wiarygodności.
Powtórka z Krymu
Ponieważ zmiana popieranych ugrupowań nastąpiła niedługo przed wyborami, można się spodziewać, że dla Rosjan stosowane do tej pory narzędzie w postaci ingerencji w politykę gabinetową nie jest najważniejsze. 83 proc. Mołdawian obawia się rosyjskiej inwazji na wzór tej, do której latem doszło w ukraińskim Donbasie. I mają powody do obaw. W minionych kilkunastu miesiącach Rosjanie rozbudowali infrastrukturę wojskową Naddniestrza, wydłużając m.in. pas startowy wojskowego lotniska w Tyraspolu.
Ważne stanowiska w lokalnej bezpiece zajęli z kolei oficerowie Federalnej Służby Bezpieczeństwa z doświadczeniem w niespokojnym Dagestanie. Aby każdy Mołdawianin pamiętał o obecności rosyjskiej 14. armii, na wjeździe do miasta Bendery, jedynej części Naddniestrza położonej na lewym brzegu Dniestru, stoi punkt kontrolny rosyjskich „sił pokojowych”. To, że groźba powtórki z Krymu jest wprost powiązana z europejską integracją Mołdawii, sugerował niedawno szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow. – Jeśli Mołdawia przyłączy się do jakiejkolwiek europejskiej struktury ponadnarodowej, zwłaszcza NATO, Naddniestrzanie będą mogli sami zdecydować o własnym losie, i to już przy oficjalnym poparciu Rosji – powiedział minister.
Moskwa może też liczyć na inne prorosyjskie regiony Mołdawii. Takie jak autonomiczna Gagauzja, zamieszkana przez naród mówiący językiem zbliżonym do tureckiego, która w lutym przeprowadziła własny plebiscyt. W referendum 98 proc. Gagauzów poparło pomysł ogłoszenia niepodległości, gdyby Mołdawia „straciła suwerenność”. Podobne głosowanie miało być przeprowadzone także w Bielcach, trzecim co do wielkości mieście, którego ludność także mówi przeważnie „po-russki”. Pomysł został zablokowany przez mera Vasilego Panciuca.
Naciski na Mołdawię trwają już od ponad roku, gdy perspektywa zawarcia umowy stowarzyszeniowej z UE stała się realna. Kiszyniów podpisał tę umowę 27 czerwca, równolegle Bruksela zniosła wizy dla Mołdawian. Rosja nie zrezygnowała jednak z presji gospodarczej. Zakaz wjazdu na terytorium Rosji mają mołdawskie owoce, alkohol i mięso. Na pozostałe produkty wprowadzono wysokie cła. Mołdawianom pracującym w Rosji zagrożono wyrzuceniem z kraju. – W grupie ryzyka znajduje się 244,5 tys. pracujących, którzy naruszyli zasady pobytu w naszym kraju – mówił ambasador Rosji w Mołdawii Farit Muchamietszyn.
Ostatnia szansa Brukseli
Dla Brukseli sukces w westernizacji Mołdawii jest ostatnią szansą na wykazanie, że unijna polityka wschodnia może być efektywna. Plany demokratyzacji Białorusi spaliły na panewce, a w przypadku Ukrainy zostały obarczone niespodziewanymi, krwawymi konsekwencjami w postaci wojny w Donbasie i utraty Krymu. Także dlatego Kiszyniów był uznawany za oczko w głowie dwóch eksministrów, architektów Partnerstwa Wschodniego (PW) – Radosława Sikorskiego i Carla Bildta. O postępy w demokratyzacji Mołdawii dbał też Berlin.
Dlatego Mołdawia spośród wszystkich państw PW otrzymuje w przeliczeniu na mieszkańca najwięcej pieniędzy z Europejskiego Instrumentu Sąsiedztwa i Partnerstwa. W latach 2010–2012 Mołdawianie dostali stąd 136 euro na głowę, podczas gdy drudzy w tej kategorii Ormianie – 85 euro, a Ukraińcy – zaledwie 21 euro. Dlatego wreszcie politycy z Polski, Niemiec i ze Szwecji niemal nie opuszczali Kiszyniowa, gdy tylko coś zagrażało stabilności rządzącej od 2009 r. proeuropejskiej koalicji. Tradycję przekonywania Mołdawii do wytrwałości na drodze do Europy przejął po Sikorskim prezydent Bronisław Komorowski, który w zeszłym tygodniu odwiedził ten kraj wspólnie ze swoim ukraińskim odpowiednikiem Petrem Poroszenką.
– Partnerstwo Wschodnie jest dla nas przede wszystkim krokiem na drodze do integracji europejskiej. Większość Mołdawian widzi swoją przyszłość w UE – mówił nam w 2010 r. ówczesny premier Vlad Filat. – Dla Mołdawii nie ma alternatywy wobec integracji europejskiej, budowania demokratycznych instytucji. Mamy w tym już swoje sukcesy. Reprezentuję jedyny rząd koalicyjny wśród państw PW, jedyny system parlamentarny, w ramach którego partie i politycy uczą się budowania kompromisów na zasadzie demokracji – dodawał w 2013 r. jego następca Iurie Leancă, także w rozmowie z DGP.
Leancă jest dziś najpopularniejszym politykiem w Mołdawii. Mieszkańcy tego kraju szanują go za sukcesy na drodze do UE, spokojne usposobienie i brak podejrzeń korupcyjnych, przynajmniej wobec jego samego. 29 proc. Mołdawian chce, aby pozostał on na stanowisku premiera także po wyborach. To najlepszy wynik spośród wszystkich lokalnych działaczy partyjnych. Jeśli jego ludzie wygrają wybory, a Rosjanie nie przekroczą kolejnej czerwonej linii, kolejna kadencja może przypieczętować europejski wybór Mołdawii, a Sikorskiemu i Bildtowi zapewnić realny sukces na Wschodzie. Paradoksalnie, już po ustąpieniu obu polityków z funkcji szefów MSZ.
– Były prezydent Estonii, gdy obaj pracowaliśmy jako dyplomaci na placówkach w USA, powiedział mi kiedyś, że wstąpienie jego kraju do NATO było niemożliwe, a jednak się powiodło. Wierzę, że i Mołdawia osiągnie kiedyś swój cel związany z wejściem do UE – zapewniał nas przed rokiem premier Leancă.