Problem "spółdzielni wyjazdowych" posłów pojawił się w 2009 r. Bronisław Komorowski - ówczesny Marszałek Sejmu - zdecydował o uproszczeniu procedur zagranicznych wyjazdów i wydał zgodę na możliwość wypłat zryczałtowanych kwot za przejazd własnym samochodem.

Wypłata ryczałtów za przejazdy wygląda następująco: poseł deklaruje urzędnikom sejmowym, że jedzie samochodem np. do Brukseli. Ci sprawdzają, ile danego dnia kosztuje przelot na tej trasie tam i z powrotem. Po czym wypłacają posłowi w formie zaliczki kwotę równą tej, którą musieliby przelać liniom lotniczym za bilet - informuje TVN24.

Podobny mechanizm funkcjonuje w Parlamencie Europejskim, co opisał w książce "Parlament Antyeuropejski" były europoseł Marek Migalski.

Eurodeputowani najwięcej mogą zarobić dojeżdżając do Brukseli samochodem. Sesje Parlamentu Europejskego odbywają się co tydzień. Parlamentarzysta, który chce dojechać do pracy samochodem, otrzymuje zwrot za paliwo w wysokości 49 eurocentów za kilometr. Migalski wyliczył, że podróże z Warszawy do Brukseli przez pięć lat pozwoliłyby (po odliczeniu kosztów paliwa) zarobić nawet 800 000 złotych. Europarlamentarzysta ma również prawo zrobić sobie w ciągu tygodnia przerwę i wrócić do kraju. Wykorzystując tę szansę można zyskać kolejne 800 000 złotych.

Więcej o finansowaniu europosłów przeczytasz tu >>>

Eurodeputowany, który chce otrzymać zwrot za paliwo, musi dostarczyć dwa paragony ze stacji benzynowych znajdujących się na trasie do Brukseli. Europosłowie pokonują więc 300 km w kierunku domu, robią zakupy na stacji benzynowej i wracają do Brukseli. To samo robią ich asystenci - wyjeżdżają z miasta, gdzie europosłowie mają biura i robią zakupy na stacji benzynowej. Zysk jest oczywiście jeszcze większy, bo odlicza się mniejsze zużycie paliwa.

Innym sposobem zarabiania na dojazdach do Brukseli jest korzystanie z jednego samochodu przez większą liczbę europosłów – w takiej sytuacji wszyscy dostają zwrot, a kosztami paliwa dzielą się solidarnie.

Nadużycia związane z zagranicznymi wyjazdami polskich posłów były tajemnicą poliszynela. – Jeśli dobrze pamiętam, to pierwszy raz o tym, że na delegacjach można dorobić, usłyszałem już w drugim miesiącu swojego pobytu na Wiejskiej. Nie dociekałem, w jaki sposób. Postanowiłem po prostu, że ja nie będę kombinował – opowiada tvn24.pl jeden z posłów, dla którego to pierwsza kadencja. Dużo częściej można jednak usłyszeć, że ktoś „o takim procederze w ogóle nie wiedział” albo „nie zdawał sobie sprawy z jego skali".

"Spółdzielni" miało być przynajmniej kilkanaście, a każda liczyła kilkoro członków. – Najczęściej były to osoby działające na forum europejskim w tych samych komisjach. Wyjeżdżały zawsze razem i najczęściej tego samego dnia. Na papierze oczywiście każdy z posłów w oddzielnym samochodzie. Często takich aut w ogóle nie posiadali. Można oczywiście założyć, że specjalnie na ten cel je wypożyczali, ale kto w to uwierzy? – powiedział tvn24.pl pracownik Kancelarii Sejmu.