Przyzwyczailiśmy się do licytacji na miłość do ojczyzny. Wprawiliśmy się w bojach o narodowość Kopernika i Chopina. Może dla odmiany warto się zająć czymś, na co mamy wpływ – rodzimą przyrodą
Nie strzelamy do orła, tak jak Australijczycy do kangura, którego uznali za szkodnika, robimy jednak za mało, żeby chronić rodzimą przyrodę. Nie na wszystko mamy wpływ i nawet odłączenie domowych urządzeń elektrycznych, kiedy nie są potrzebne, nie sprawi, że kolejni premierzy nie będą musieli w imię naszej gospodarki walczyć z unijnymi planami ograniczenia emisji dwutlenku węgla. Ale świadomymi decyzjami możemy na co dzień ocalać rodzimą przyrodę. – Bo jest stosunkowo dobrze zachowana, zwłaszcza w porównaniu z Zachodem. Nie wynika to jednak ze skutecznej ochrony, lecz z zapóźnienia cywilizacyjnego, które teraz próbujemy nadrobić – mówi dr Marta Jermaczek-Sitak z Uniwersytetu Warszawskiego, specjalistka restytucji łąk.
Weźmy typowy obraz tradycyjnego pola uprawnego: zboże poprzetykane jak u Mickiewicza albo u Grześkowiaka makami, chabrami, kąkolami... – Większość z tych gatunków pochodzi z Bliskiego Wschodu, które przywędrowały stamtąd kilka tysięcy lat temu z osadnikami, którzy wraz z nasionami roślin uprawnych przywieźli nasiona chwastów. Uznajemy je za swoje, choć są inwazyjne. Kolejna fala „obcych” na naszym kontynencie pojawiła się po odkryciu Ameryki; to wówczas pojawiły się u nas m.in. karp czy daniel. Jednak o wiele bardziej inwazyjne są gatunki sprowadzone niedawno. Wskutek intensywnego rozwoju transportu rozprzestrzenianie się gatunków zachodzi też o wiele szybciej – wyjaśnia Jermaczek-Sitak.
Przybysze z USA
Niektóre dostały się do nas przypadkiem, tak jak według propagandy PRL zrzucana przez Amerykanów stonka lub nowa u nas odmiana biedronek, większych od rodzimych i w przeciwieństwie do nich kąśliwych. Są jednak i takie, których nie zawlekliśmy, tylko świadomie sprowadziliśmy, a teraz zagrażają gatunkom rodzimym. Tak było choćby z żółwiem czerwonolicym.
Kilka lat temu w sklepach zoologicznych pojawiły się żółwiki wielkości pięciozłotówki ze ślicznym rumieńcem na policzkach. Kupowano je dla dzieci (bo to mniej roboty niż przy psie). Maluszki dorastały do 35 cm, na dodatek dużo jadły i szybko zanieczyszczały wodę. Trzeba było kupować większe terraria, wymieniać filtry na mocniejsze (droższe)... Więc żółwie najczęściej „humanitarnie” wyrzucano do pobliskich stawów. Pochodzą wprawdzie z Florydy, ale mogą przetrwać polską zimę, jeśli tylko mają do dyspozycji zbiornik głęboki przynajmniej na 1,5 m i muliste dno, w którym mogą się zagrzebać. Zjadają m.in. skrzek płazów i rybią ikrę, ograniczając rodzime populacje. Rozmnażają się u nas świetnie, a potrzebują do tego przede wszystkim nasłonecznionych brzegów. I to o nie, a nie tylko o pożywienie, konkurują z naszymi żółwiami błotnymi. I to skutecznie. Amerykańskie podrzutki wykończyły już rodzime żółwie w Hiszpanii i są bliskie dorżnięcia populacji francuskiej. I to właśnie Paryż zaalarmował UE, która wprowadziła zakaz obrotu żółwiami czerwonolicymi. Handel jednak musi trwać – ich miejsce natychmiast zajęli ich kuzyni z żółtymi policzkami.
Dlaczego gatunki obce są tak wielkim problemem? Ważne są relacje organizmów ze środowiskiem (każdy gatunek ma określone preferencje) i gatunków między sobą (konkurencja, drapieżnictwo, złożone powiązania symbiotyczne). – Gatunki silnie konkurencyjne szybciej i sprawniej się rozmnażają, mają mniejsze wymagania, nie mają lokalnych naturalnych wrogów. Wnikają dużo łatwiej w ekosystemy już w jakiś sposób zaburzone i osłabione przez człowieka – tłumaczy Marta Jermaczek-Sitak.
– Rodzime gatunki koegzystują ze sobą przez milenia, wykształcając misterną sieć powiązań. Wprowadzenie do takiego systemu obcego elementu kończy się katastrofą. Tak dzieje się w przypadku inwazyjnych drapieżników, przeciwko którym rodzime gatunki nie mają skutecznych strategii obrony. Sztandarowym przykładem jest tu norka amerykańska powodująca lokalnie silne spadki liczebności wielu ptaków wodno-błotnych, np. gęgawy, krzyżówki i łyski – dorzuca do listy szczególnie groźnych agresorów dr Robert Mysłajek, adiunkt w Instytucie Genetyki i Biotechnologii na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego.
O te norki toczy się teraz w Polsce zażarty spór. W pierwszym odruchu jesteśmy skłonni obwinić działające dziś w Polsce fermy zwierząt hodowanych na futra. Hodowcy się bronią, twierdząc, że dzikie norki przywędrowały z zagranicy i oni sami nie mają z ich populacją nic wspólnego. Na łamach branżowego pisma „Hodowca Zwierząt Futerkowych” (55/2014) deklarują, że poprą prawne działania zmierzające do uregulowania statusu dzikiej norki jako gatunku inwazyjnego. „Faktem jest, że w Polsce w naturalnym środowisku od lat 70. występuje dzika populacja norki amerykańskiej. (...) Polscy hodowcy włożyli wiele pracy i środków, aby nasza hodowla norek spełniała najwyższe standardy światowe dobrej praktyki hodowlanej. W produkcji surowych skór norek zajmujemy drugie miejsce na świecie. Ponad 90 proc. tych produktów polscy hodowcy sprzedają do krajów wszystkich kontynentów za pośrednictwem czterech domów aukcyjnych: w Helsinkach, Kopenhadze, Toronto i Seatlle. (...) Hodowcy norek chcą, aby zdjęto z nich odpowiedzialność za negatywne oddziaływanie na środowisko naturalne tych dziko żyjących zwierząt” – piszą.
– Dzikie norki amerykańskie pojawiły się w Polsce jako imigranci z Białorusi, która je sprowadziła na hodowlę, ale drugim źródłem są polskie fermy. Uciekinierzy z nich to istotny dolew świeżej krwi do populacji, która już istniała – odpowiada Mysłajek.
Powołuje się przy tym na badanie przeprowadzone przez prof. Andrzeja Zalewskiego z Instytutu Biologii Ssaków Polskiej Akademii Nauk w Białowieży i opublikowane w 2010 i 2012 r. Analiza genetyczna istotnej próbki 276 norek dzikich i 166 z hodowli wykazała, że dzika polska populacja pochodzi od różnych grup, a do białoruskiej podstawy dołączały się następnie wzmacniające ją domieszki genów uciekinierek z ferm. Tłumaczenie, że na fermach norki pozostają w zamknięciu, dodaje tylko ironii, bo maltretowane (jak wynika z raportu NIK na temat wielkopolskich ferm zwierząt futerkowych) norki znajdują jednak drogę ucieczki (87 proc. ferm w Wielkopolsce nie przestrzega wymagań ochrony środowiska, w 48 proc. ferm działalność hodowlana prowadzona była w obiektach nielegalnie wybudowanych lub użytkowanych, a w 35 proc. niezgodnie z przepisami – twierdzi NIK). Co możemy z tym zrobić? Po pierwsze – nie kupować wyrobów futrzarskich. Po drugie – pójść drogą Holandii, która w trosce o dobrostan zwierząt uchwaliła zakaz hodowli zwierząt futerkowych i dała czas na wygaszenie produkcji do 2024 r.
– Należy pamiętać, że niektóre gatunki obce roznoszą nieznane u nas pasożyty. Tak jest w przypadku jelenia sika, azjatyckiego gatunku wprowadzonego do Europy dla celów łowieckich. Wraz z nim rozprzestrzenił się nicień, którym zaraziły się żyjące w Bieszczadach żubry. Co więcej, jeleń sika krzyżuje się z żyjącym w Polsce jeleniem szlachetnym – uzupełnia listę zagrożeń dr Mysłajek.
Monotonna żółć
Nie tylko drapieżniki są agresywne. Równie zażarta walka trwa w świecie roślin.
– Jeśli wybierzemy się na międzywale Wisły w Warszawie, zamiast bogatych gatunkowo zalewowych łąk zobaczymy bujne łany żółto kwitnącej nawłoci, zarośla klonu jesionolistnego, czasem oplecione pnączami kolczurki klapowanej. Są to rośliny przybyłe z Ameryki Północnej, które czują się u nas na tyle dobrze, że wypierają rodzime gatunki, w tym rzadkie i zagrożone. Tymczasem każdy gatunek rośliny to powiązane z nim gatunki zwierząt i grzybów, zróżnicowana roślinność to też zróżnicowanie mikrosiedlisk, w których znajdują miejsce życia kolejne organizmy: ptaki, ślimaki, owady. Nie będzie dla nich miejsca w jednogatunkowym łanie nawłoci – mówi Marta Jermaczek-Sitak.
Nawłoć pojawiła się w polskich ogrodach jako roślina ozdobna. I taka jest. A na dodatek miododajna. Ale kwitnie dość krótko – w sierpniu. Dla owadów zapylających staje się pułapką – całkowicie dominując w środowisku, wypierając inne gatunki będące źródłem nektaru, niszczy całoroczne, zróżnicowane źródła pożywienia.
Chronić swoje
Migracje są zjawiskiem naturalnym. Dlaczego powinniśmy obawiać się zmian? – Obecność gatunków obcych ma negatywny wpływ nie tylko na przyrodę, ale także na człowieka. Miliony złotych przeznacza się na zwalczanie kaukaskich barszczy, które powodują poparzenia, wiele pieniędzy wydaje się na tępienie norek amerykańskich w parkach narodowych, które mają chronić rodzime ptactwo wodne, czy też usuwanie racznic (inwazyjnych małży) zapychających instalacje i urządzenia wodne. A przede wszystkim: żyjemy w Polsce i w trakcie rodzinnych spacerów powinniśmy cieszyć oczy roślinami i zwierzętami, które towarzyszyły naszym rodzicom, dziadkom. Smutno byłoby doczekać czasów, gdy w podwarszawskim lesie będziemy mogli pokazać dzieciom jedynie norki amerykańskie i szopy pracze uganiające się pośród łanów nawłoci kanadyjskiej i rdestowców japońskich – odpowiada Robert Mysłajek.