Rządzący od kilku dekad autokraci upadli, lecz w ich miejsce przyszedł chaos. Jego konsekwencją jest liczona w setkach tysięcy liczba zabitych i uchodźców. A przyczyny wybuchu rewolucji nie zniknęły.
W miniony weekend władze Tunezji oficjalnie ogłosiły, że wybory parlamentarne wygrała świecka partia Głos Tunezji (Nidaa Tounes), wyprzedzając rządzącą do niedawna umiarkowanie islamską Partię Odrodzenia (Ennahda). Ważniejsze jednak od samych wyników było to, że mimo gróźb radykałów głosowanie przebiegło spokojnie, przegrani uznali swoją porażkę, a na dodatek na listach kandydatów musiała być taka sama liczba kobiet i mężczyzn, co nie tylko w świecie arabskim jest daleko posuniętym postępem. Teraz Tunezyjczycy przygotowują się do zaplanowanych na przedostatni weekend listopada wyborów prezydenckich. Tunezja jest regionalną historią sukcesu, problem tylko w tym, że o ile cztery lata temu wydarzeniami w tym kraju zainspirował się prawie cały świat arabski, o tyle dziś kandydatów, żeby pójść jej śladem, nie widać.
Pierwsza scena pierwszego aktu
Wydarzenia nazwane później arabską wiosną uruchomiło samospalenie 17 grudnia 2010 r. ulicznego sprzedawcy owoców Mohameda Buaziziego, któremu policja bez wyraźnego powodu skonfiskowała wózek i sprzedawany z niego towar – jedyne źródło utrzymania. To stało się impulsem do protestów społecznych, ale powodów do nich było znacznie więcej: autorytaryzm rządzącego od 23 lat prezydenta Zine El Abidine Ben Alego, łamanie praw człowieka, korupcja, wysoki poziom bezrobocia i rosnąca inflacja. Ponieważ te same problemy występowały w większości państw arabskich, w następnych tygodniach protesty rozlały się po całej Afryce Północnej i Bliskim Wschodzie.
W Tunezji zakończyły się one najszybciej, bo już w połowie stycznia 2011 r. Ben Ali uciekł z kraju, i przy względnie niewielkiej liczbie zabitych (338 osób). W następnych tygodniach lub miesiącach obaleni zostali także przywódcy Egiptu – Hosni Mubarak, Libii – Muammar Kaddafi, i Jemenu – Ali Abdullah Saleh. Tyle że w każdym z tych krajów ofiary były już liczone w tysiącach. W kilku kolejnych państwach doszło do zmiany rządów (np. w Kuwejcie), wprowadzono poprawki do konstytucji (Maroko) lub zniesiono stan wyjątkowy (w Algierii, gdzie obowiązywał od 1992 r.). Arabska wiosna objęła też Syrię, gdzie jednak prezydent Baszar al-Asad postanowił utrzymać się u władzy za wszelką cenę, co zaowocowało trwającą już ponad 3,5 roku wojną domową, prawie 200 tys. zabitych i 3,2 mln uchodźców.
Arabska wiosna miała początkowo duży kapitał sympatii międzynarodowej, która przekładała się na konkretną pomoc gospodarczą – w sprawie Libii organizowano międzynarodowe konferencje darczyńców, na kontynuację amerykańskiej pomocy mogły liczyć nowe władze Egiptu. Już wtedy jednak wielu ekspertów wykazywało daleko posunięty sceptycyzm co do ostatecznego wyniku arabskiej wiosny. Po roku od jej wybuchu były amerykański sekretarz obrony Henry Kissinger powiedział, że to zaledwie „pierwsza scena pierwszego aktu w pięcioczęściowym dramacie”. Jak się wkrótce okazało, miał rację.
W Egipcie odbyły się wprawdzie wolne i demokratyczne wybory, ale gdy wygrał je islamista Mohamed Mursi, po kilku miesiącach wybuchła nowa fala protestów, które zakończyły się obaleniem Mursiego przez armię. Nowe wybory wygrał w tym roku były szef wywiadu wojskowego Abdel Fatah al-Sisi, który obiecał zaprowadzenie w kraju porządku.
W Libii toczą się walki pomiędzy rządem centralnym a różnymi islamskimi bojówkami i śmiało można ją uznać za upadłe państwo. Wysoce niestabilna jest także sytuacja w Jemenie. W Syrii nie dość, że trwa wojna domowa, to jeszcze spora część jej i sąsiedniego Iraku opanowana została przez dżihadystów z Państwa Islamskiego, którzy uznawani są za grupę jeszcze lepiej zorganizowaną i groźniejszą, niż była Al-Kaida.
Do dziś nie zostały rozwiązane problemy gospodarcze, które przyczyniły się do arabskiej wiosny. W Tunezji bezrobocie wprawdzie spada, ale nadal przekracza 15 proc. i jest wyższe niż za czasów Ben Alego. W Egipcie ten wskaźnik zbliża się do 14 proc., podczas gdy w 2010 r. nie przekraczał 10 proc. W niemal wszystkich krajach regionu wzrost gospodarczy jest niski, a ceny mocno rosną, co oznacza, że realny poziom dochodów spada. Wśród państw, które najsłabiej sobie radzą z inflacją, są Jemen, Egipt i Libia. Do tego dochodzi najniższa od czterech lat cena ropy naftowej na światowych giełdach, problem dla tych państw, które żyją z eksportu surowca i które petrodolarami łagodziły napięcia społeczne.
Groźba islamizacji
Dlaczego proces transformacji przybrał relatywnie pokojowy charakter akurat w Tunezji, podczas gdy w innych krajach wiązał się z przelewem krwi? Jak argumentuje w książce „Pokusa władzy: islamiści i nieliberalna demokracja na nowym Bliskim Wschodzie” Szadi Hamid, ekspert od spraw blisko- wschodnich amerykańskiego think tanku Brookings Institution, ma to związek z głębokim stopniem sekularyzacji tunezyjskiego społeczeństwa (prowadzonej przez prezydenta Habiba Burgibę od momentu uzyskania przez kraj niepodległości w 1956 r. i kontynuowanej przez jego następcę Ben Alego). „Tunezja uległa zmianom, jakim nie został poddany żaden inny kraj arabski. Kontrowersyjne prawo, które zliberalizowało przepisy dotyczące małżeństwa, rozwodów i dziedziczenia, przyjęło się i cieszyło powszechnym poparciem. Chusty, które islamiści uznają za religijne zobowiązanie, zostały zakazane w budynkach publicznych” – pisze w swojej książce Hamid.
Badacz kontrastuje ten stan rzeczy z sytuacją w Egipcie, gdzie od końca lat 70. islamiści, chociaż nieobecni w polityce, umacniali swoją pozycję poprzez budowę instytucji o charakterze edukacyjnym i charytatywnym. W efekcie „kiedy epoka Mubaraka dobiegła końca, społeczeństwo było już w dużym stopniu zislamizowane, a religia przenikała życie publiczne. [...] Islamistyczny charakter miała spora część instytucji pozarządowych, w tym organizacje charytatywne i fundacje, które codziennie służyły setkom tysięcy Egipcjan”.
Groźba islamizacji niepokoiła nie tylko laickie elity w poszczególnych państwach arabskich, lecz także państwa Zachodu, gdzie zdawano sobie sprawę, o jak wysoką stawkę toczy się gra. W związku z tym rządzący po obu stronach Atlantyku zostali postawieni przed dylematem – nie pozostawiać biegu wypadków samemu sobie czy też przyjąć postawę uważnego wyczekiwania? Ostatecznie wybrano to drugie podejście, a jedyny wyjątek uczyniono dla Libii, gdzie szybko stało się jasne, że opozycja nie będzie w stanie szybko obalić Kadafiego.
Otwarte jednak pozostaje pytanie, czy Zachód w sprawie arabskiej wiosny zrobił tyle, ile powinien, oraz czy masowe przemiany polityczne w regionie leżały w jego interesie. Z perspektywy czterech lat wydaje się, że można było zrobić znacznie więcej.
Głównym grzechem jest oczywiście Syria, gdzie podzielonej politycznie opozycji należało odpowiednio wcześnie zapewnić wsparcie militarne chociażby pod postacią dostaw sprzętu, szkoleń czy wsparcia lotniczego. Ciężar winy spoczywa głównie na barkach prezydenta USA Baracka Obamy, który zignorował długofalowe konsekwencje przeciągającej się wojny domowej w tym kraju. W efekcie kraj stał się oazą dżihadyzmu, a sukcesy Państwa Islamskiego obudziły uśpione dotychczas pokłady ekstremizmu wśród europejskich muzułmanów (np. w Holandii i Niemczech), a także w krajach, gdzie dotychczas zjawisko nie występowało (jak w przypadku Indii czy Libii).
Cztery lata to za mało
Na dziś wniosek jest taki: arabska wiosna zakończyła się fiaskiem. Nie przypadkiem w publicystyce pojawiło się już określenie arabska zima, a wraz z nim diagnozy, że islamu nie da się pogodzić z demokracją.
Trzeba jednak pamiętać o dwóch sprawach. Po pierwsze, problemy, które tkwiły u podstaw wybuchu protestów, gromadziły się przez dekady i trudno oczekiwać, by zostały rozwiązane natychmiast. Po drugie, za wcześnie jeszcze na definitywne rozstrzyganie o fiasku arabskiej wiosny. Antykomunistyczne rewolucje roku 1989 r., do których arabska wiosna bywała porównywana, też nie od razu były oczywistym sukcesem i trzy, cztery lata po ich wybuchu w krajach Europy Środkowo-Wschodniej wiele rzeczy nie funkcjonowało tak, jak należy. Po kilku latach od politycznych przemian południowo-wschodnia część kontynentu była trawiona przez zbrojne konflikty.
Środkowoeuropejska analogia sięga jednak znacznie dalej niż tylko chaos początkowego etapu przemian. Głos Tunezji, zwycięską partię z wyborów parlamentarnych, tworzą m.in. członkowie dawnego reżimu. Nawet lider partii i faworyt nadchodzących wyborów prezydenckich, 87-letni Bedżi Kaid Essebsi, pełnił w administracji Burgiby funkcję ministra obrony. To przywodzi na myśl powrót do władzy formacji postkomunistycznych w naszym regionie. Pomimo tego kraje Europy Środkowo-Wschodniej ze wszystkich zawirowań transformacji wyszły obronną ręką, więc jeśli analogia sięga aż tu, w kwestii konsekwencji arabskiej wiosny jeszcze nic nie jest do końca przesądzone.
Nie przypadkowo w publicystyce pojawiło się już określenie Arabska Zima, a wraz z nim diagnozy, że islamu nie da się pogodzić z demokracją