Polityka to nie jest zabawa dla grzecznych dzieci, nawet gdy dorosną. Za to te źle wychowane mogą się świetnie rozerwać, zwłaszcza podczas kampanii wyborczej, gdy przychodzi czas wykańczania przeciwników
Hartman wymyślił, a Fuszarę oskarżyli. Konkretnie oskarżał rzecznik PiS Adam Hofman na antenie Radia ZET, zarzucając pełnomocniczce rządu ds. równego traktowania „popieranie kazirodztwa”. Jak dowodził, prof. Małgorzata Fuszara podczas konferencji naukowej w 2012 r. zanegowała konieczność utrzymywania zakazu małżeństw między rodzeństwem oraz wymierzanie przez państwo kar za takie związki. Dlatego też PiS będzie się domagał szybkiej dymisji zbyt liberalnej obyczajowo pani minister. Dzięki czemu przerażająco nudna kampania wyborcza ma szansę nabrać rumieńców. Wprawdzie powiązanie skłonności kazirodczych z wyborami samorządowymi to dość karkołomny chwyt, ale lepsze to od powtarzania w kółko tych samych sloganów i odgrzewanych spotów. A że głosowanie już za miesiąc, jest nadzieja, że Platforma wkrótce odpowie jakąś własną brudną sztuczką, dzięki czemu obywatele dostaną trochę rozrywki. A potem będą mogli wybrać, kto jest lepszym specjalistą w wykańczaniu przeciwników.
Błazen i polityczne zwierzę
Oczernianie konkurentów do władzy w oczach wyborców jest praktyką równie starą co pierwsze państwa. Ale przez stulecia robiono to w dość sztampowy sposób. Podczas kampanii prezydenckiej w 1796 r., gdy rywalizowali ze sobą dawaj wielcy ojcowie niepodległości Stanów Zjednoczonych Thomas Jefferson oraz John Adams, sztaby obu pretendentów przygotowały standardowy zestaw insynuacji. Aby oczernić tego drugiego, rozpowszechniono ulotki, prezentując go jako arystokratę i zwolennika brytyjskiej monarchii. W odpowiedzi sztab Adamsa rozpuścił plotki oskarżające Jeffersona, że potrafi troszczyć się jedynie o interesy bogaczy, a do tego jest francuskim agentem. Po zaciętej walce zwyciężył Adams, lecz jego przeciwnicy nie dali za wygraną. Z licznych, regularnie rozpowszechnianych plotek mieszkańcy USA dowiadywali się m.in., iż ich prezydent planuje koronować się na króla Stanów Zjednoczonych. Choć Adamsa bardziej zabolało pomówienie o wysłanie generała Charlesa C. Pinckneya do Anglii, żeby sprowadził stamtąd aż cztery kochanki – pod dwie dla każdego. „Przysięgam na swój honor, że jeśli to prawda, generał Pinckney zatrzymał wszystkie cztery kochanki dla siebie i oszukał mnie na dwie dziewczyny” – oświadczył na wieść o tym Adams. Dowcipem nie wygrał z kalumniami i po następnych wyborach stracił posadę w Białym Domu. Jego miejsce zajął Thomas Jefferson.
Przez następne półtora stulecia Stany Zjednoczone przodowały wśród krajów demokratycznych pod względem rozmachu prowadzonych kampanii wyborczych oraz ich brutalności. Jednak nową jakość potrafił im nadać dopiero student Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara Dick Tuck. Wszystko za sprawą pewnej obsesji. Jej obiektem był o dziesięć lat starszy, najbardziej ambitny i bezwzględny wśród republikanów Richard Nixon. Gdy liczący sobie zaledwie trzydzieści trzy lata początkujący polityk postanowił zostać kongresmenem, musiał pokonać w swoim okręgu doświadczonego członka Partii Demokratycznej Jerry’ego Voorhisa. Jako że w 1946 r. narastały w USA nastroje antykomunistyczne, zręcznie pomówił oponenta o bliskie związki z lewackim politykiem z Nowego Jorku Vito Marcantonim. Ale takie naruszenie zasad fair play bardzo rozeźliło Tucka. Postanowił więc zademonstrować Nixonowi, jak w naprawdę finezyjny sposób sponiewierać konkurenta. Na zlecenie sztabu republikanina student podjął się zorganizowania w kampusie Uniwersytetu Kalifornijskiego spotkania z wyborcami. Od władz uczelni Tuck wynajął największą salę wykładową na 4 tys. osób, po czym wpuścił na widownię jedynie 40 studentów. Gdy Richard Nixon czekał na zapleczu, Tuck wygłosił długi monolog o uczciwości w polityce. A na koniec zapowiedział, iż gość pragnie słuchaczom przybliżyć, czym zajmuje się ... Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Skonsternowany Nixon stanął naprzeciwko świecącej pustkami sali, nie mając bladego pojęcia o działaniu MFW. Ale pomimo tej wpadki wygrał wybory. Wkrótce zaczął błyskawicznie piąć się po szczeblach kariery, skutecznie wykańczając kolejnych przeciwników. Jedna z pokonanych, gwiazda Hollywood, a zarazem polityk Partii Demokratycznej Helen Gahagan Douglas, nadała mu niezbyt pochlebny przydomek „Tricky-Dick”. Ale choć określenie przylgnęło na zawsze, to „Cwany Rysiek” (można też tłumaczyć je w mniej cenzuralny sposób) wkrótce został nominowany przez Dwighta Eisenhowera na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Wiele wskazywało też na to, że wkrótce Nixon może zostać najmłodszym prezydentem w historii USA. A tego Dick Tuck by nie przeżył.
Ostrzeliwanie śmiechem
Urząd nominalnie drugiej osoby w państwie Richard Nixon objął na początku 1953 r., pomimo podejrzeń o nielegalne przyjęcie dwa lata wcześniej 18 tys. dol. podczas kampanii wyborczej do Kongresu. Oskarżeniu zaprzeczył w telewizyjnym przemówieniu, które stało się klasyką w sztuce politycznych manipulacji. Ze łzami w oczach „Tricky-Dick” wyznał, że faktycznie wziął podarunek, którym była... suczka rasy cocker spaniel o imieniu Checkers. Następnie oświadczył, iż psa nie odda, nawet jeśli miałoby to złamać mu karierę polityczną, ponieważ jego dwie córki bardzo pokochały zwierzaka. Tak podbił serca Amerykanów.
Z wymierzeniem sprawiedliwości za ten festiwal bezczelnych sztuczek Tuck poczekał do kolejnych wyborów. Gdy w 1956 r. Dwight Eisenhower wraz ze swym wiceprezydentem walczyli o drugą kadencję, przygotował zasadzkę w San Francisco. Jak ustalił, tamtejszą konwencję republikańską zorganizowano przy ulicy, po której regularnie kursowały śmieciarki wywożące odpady na miejskie wysypisko. Tuck przekupił kierowców i ci zgodzili się zawiesić na burtach aut niestandardowy napis. Podczas wystąpienia wiceprezydenta uczestnicy konwencji oraz ludzie przed telewizorami widzieli, jak co chwila za jego plecami przemykała śmieciarka z napisem „Nixon na śmietnik”. To życzenie jednak się nie spełniło, bo Dwight Eisenhower został w Białym Domu na drugą kadencję. Zaś po jej zakończeniu nominację Partii Republikańskiej wywalczył Nixon. W wyborach 1960 r. musiał zmierzyć się z Johnem F. Kennedym oraz oczywiście Dickiem Tuckiem.
Swoją kampanię republikanin prowadził, podróżując po Stanach Zjednoczonych specjalnym pociągiem. Tuck podążał za nim. Pewnego razu w jednej z odwiedzanych miejscowości, gdy Nixon chciał jak zawsze wygłosić mowę do zebranego tłumu z otwartej platformy, nagle skład ruszył, nim kandydat zdążył się odezwać. To przebrany w mundur konduktora Tuck dał maszyniście sygnał do odjazdu. Osłupiali obywatele odprowadzili wzrokiem znikającego w oddali wiceprezydenta. Kolejny raz Nixon dał się zaskoczyć po pierwszej telewizyjnej debacie z Kennedym. Gdy jeszcze pracowały kamery, podeszła do niego starsza, elegancka pani, przytuliła, po czym powiedziała: „Nie martw się, synu! Pobił cię, ale dostaniesz go następnym razem”. Jak się później okazało, kobietę do odegrania roli matki wiceprezydenta wynajął Tuck. Wkrótce mógł świętować sukces. Po raz pierwszy w swej karierze Nixon przegrał wybory.
To jednak Tuckowi nie wystarczyło, bo zamierzał dobić wroga. Dwa lata później, chcąc wrócić z politycznego niebytu, były wiceprezydent ubiegał się o urząd gubernatora Kalifornii. Interesy prowadził tam jego brat Donald Nixon. Oficjalnie chciał otworzyć sieć fast foodów, nazwaną przez prasę „Nixonburgerami”. W tym celu wziął pożyczkę od multimilionera Howarda Hughesa. Sprawa okazała się zagmatwana, bo pożyczone 205 tys. dol. gdzieś się zawieruszyło. Wyglądało, że okrężną drogą finansowano nimi kampanię wyborczą starszego z braci Nixonów. Gdy ten przyjechał do Los Angeles, by odbyć wiec wyborczy w Chinatown, wśród jego uczestników Dick Tuck rozdał umieszczone na żerdziach kartonowe banery z napisem „Welcome Nixon”. Pod spodem widniało kilka chińskich ideogramów. Organizatorzy wystąpienia sądząc, iż jest to tłumaczenie angielskiego powitania, chętnie pomagali w rozdaniu transparentów. Kiedy Richard Nixon zaczął przemawiać, podszedł do niego jakiś Chińczyk i ostrzegł, że na dzierżonych przez tłum bannerach widnieje napis: „Co z kredytem od Hughesa?”. Były wiceprezydent nie wytrzymał i przed obiektywami kamer wyszedł z siebie. Szczery bluzg przesądził o wyniku elekcji.
Po dotkliwej porażce Nixon zwołał konferencję prasową, podczas której oświadczył, iż na zawsze wycofuje się z polityki. Gdy to mówił, z oczu pociekły mu łzy. Tym razem zapewne szczere. Biedy nie zaznał, bo uruchomiona wraz ze wspólnikami kancelaria prawna w Nowym Jorku „Nixon Mudge Rose Guthrie & Alexander” okazała się dochodowym przedsięwzięciem. Natomiast Dick Tuck, po nasyceniu się triumfem, wystartował w 1966 r. w wyborach do kalifornijskiego senatu stanowego z ramienia demokratów. Jego hasło wyborcze brzmiało: „The job needs Tuck, and Tuck needs the job” (praca potrzebuje Tucka i Tuck potrzebuje pracy). Wówczas Nixon przerwał swą praktykę adwokacją i wziął udział w kampanii wyborczej, wspierając republikańskich kandydatów. Swój cel osiągnął. Wyborcy nie dali zatrudnienia Tuckowi.
Sztuka wykańczania polityków
Finezyjne sztuczki Dicka Tucka z czasem stały się inspiracją dla działaczy Partii Demokratycznej. Jedna z nich przekreśliła szansę na prezydenturę generała Barry’ego Goldwatera. Były wojskowy słynął z antykomunizmu i zamiłowania do rozwiązań siłowych. Po śmierci Johna F. Kennedy’ego stał się głównym przeciwnikiem politycznym wiceprezydenta Lyndona B. Johnsona. Obaj również prywatnie się nie znosili, a decyzją swych partii w 1964 r. stanęli w szranki wyborcze. Gdy kampania osiągnęła punkt kulminacyjny, nowatorski telewizyjny spot wyborczy dla kandydata demokratów wyprodukował Tony Schwartz. Specjalista od reżyserii dźwięków, zafascynowany możliwościami nowych technologii. W filmiku nazwanym „Stokrotka” śliczna dziewczynka (grała ją dwuletnia Monique M. Corzilius) siedzi na łące, zrywając stokrotki. Licząc je po kolei swym słodkim głosikiem, a w tle słychać świergot ptaków. W pewnym momencie stopniowo nasila się głos spoza kadru kontynuujący odliczanie. W finale dziewczyna nagle spogląda w niebo, kamera oddala się, a scenę kończy huk i widok ognistej kuli – eksplozji atomowej. W tle zaś słychać głos Lyndona B. Johnsona: „To jest stawką. Stworzyć świat, w którym wszystkie boże dzieci mogą żyć lub podążyć w ciemność. Musimy pokochać się nawzajem albo będziemy musieli umrzeć”. Telewizja NBC wyemitowała spot tylko raz, ale i tak wywarł on na opinii publicznej wstrząsające wrażenie. Postrzegany jako kandydat stronnictwa wojny Barry Goldwater przegrał z kretesem. Demokrata Johnson zebrał rekordową liczbę głosów wyborców, bo aż 61 proc. Po tej lekcji specjaliści od kampanii wyborczych zaczęli doskonalić sposoby manipulowania opinią publiczną przy użyciu środków masowego przekazu.
W nowych czasach dowcipy Dicka Tucka stawały się coraz bardziej anachroniczne. Choć on sam znalazł zatrudnienie w sztabie wyborczym Roberta Kennedy’ego. Miał pokierować jego poczynaniami podczas walki o fotel prezydencki. Niestety młodszy z braci Kennedy również padł ofiarą zamachowca. Tymczasem wbrew danemu słowu wrócił do polityki Richard Nixon. Tym razem dobrze przygotowany na wszelkiego rodzaju prowokacje, zdeterminowany, aby zdobyć wymarzoną prezydenturę. Nawet pojawienie się na jego wiecach czarnoskórych kobiet w zaawansowanej ciąży z plakietkami „Nixon One!” (Nixon jedynym), co było oficjalnym hasłem wyborczym republikanina, nie wyprowadzało go z równowagi. Jak słusznie się słusznie domyślał, za tą prowokacją stał Tuck. Dzięki temu, że nie popełnił kompromitujących błędów, Nixon wygrał minimalną większością głosów. Po czym posłał Dickowi Tuckowi telegram z propozycją pracy w Białym Domu. Zapewne dla odrobiny satysfakcji, bo odpowiedź musiała być odmowna. Choć najwyraźniej cenił swego odwiecznego wroga, skoro po skompletowaniu administracji zapowiedział najbliższym współpracownikom: „Potrzebujemy własnego Tucka”. Ostatecznie jego rolę podzielił między kilka osób. Młody, zdolny prawnik Ken Khachigian zdobywał informacje o słabościach politycznych rywali prezydenta. Przy okazji wymyślając sposoby skutecznego ich użycia. Natomiast facetem od „mokrej roboty” został były prokurator wojskowy Donald Segretti. Za przyzwoleniem Nixona rozpowszechniał informacje wygrzebane i odpowiednio zmanipulowane przez Khachigiana. Wkrótce na długiej liście ofiar znalazł się syn polskich emigrantów Edmund Muskie. Były gubernator stanu Maine miał spore szanse otrzymać nominację demokratów w wyborach prezydenckich w 1972 r. Dopóki nie pojawiły się prasowe doniesienia o rasistowskich wypowiedziach jego żony. Po pierwszych informacjach o tym rozemocjonowany Muskie zorganizował wystąpienie dla dziennikarzy przed swoim biurem, nie zważając na szalejącą zamieć. Gdy bronił żony, z oczu ciekły mu łzy. Sztab Nixona natychmiast rozpowszechnił informację, że po prostu się rozbeczał. Mężczyzna płaczący w kryzysowym momencie nie nadawał się na prezydenta. Tak wyeliminowano najbardziej niewygodnego rywala.
Krwawa jatka
Twórcze rozwinięcie przez ludzi Nixona tego, czego nauczyli się od Tucka, początkowo dawało obiecujące efekty. Demokraci w 1972 r. wystawili ostatecznie jako kandydata na prezydenta senatora George’a C. Wallace’a, wspieranego przez byłego dyrektora Korpusu Pokoju Sargenta Shrivera, nominowanego na wiceprezydenta. Dwóch liberałów, od dawna opowiadających się za szybkim wycofaniem amerykańskich sił z Wietnamu oraz postulujących pokojową koegzystencję z ZSRR, stanowiło wręcz wymarzonych rywali. „Sztab wyborczy Nixona i Agnewa (wiceprezydenta – red.) uczynił wiele, by przeciwników ukazać jako lewicowców – naiwnych w najlepszym razie, niebezpiecznych zaś, jeśliby mieli realizować wszystko, co głosili” – opisuje Krzysztof Michałek w książce „Amerykańskie stulecie”. Nixon dosłownie ich rozszarpał, zdobywając aż 60,7 proc. głosów. Kłopot w tym, że „Tricky-Dick” tak zmotywował swoje otoczenie do zmiażdżenia kontrkandydatów wszelkimi dostępnymi środkami, iż po porostu przesadzono. Pechowym zbiegiem okoliczności 17 czerwca 1972 r. policja zatrzymała pięć osób, które włamały się w kompleksie hotelowym Watergate do siedziby Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej, aby założyć podsłuch. Sprawę próbowano zatuszować, ale przerażony nadużyciami prezydenta wicedyrektor FBI Mark Felt dyskretnie skontaktował się z dziennikarzami „Washington Post” Bobem Woodwardem i Carlem Bernsteinem. Ukrywając się pod pseudonimem „Głębokie Gardło”, wsypał Nixona razem z całą jego ekipą. Gigantyczne rozmiary afery Watergate, wraz z realną groźbą impeachmentu, zmusiły Nixona do dymisji. Gdyby nie decyzja Geralda Forda, który po objęciu urzędu prezydenta skorzystał z prawa do objęcia amnestią członków administracji swego poprzednika, wielu z nich powędrowałoby za kratki. Ostatecznie cztery miesiące w więzieniu spędził jedynie Donald Segretti. Jeszcze przed amnestią udowodniono mu sfałszowanie listu wysłanego do Edmunda Muskiego przed prawyborami prezydenckimi w Partii Demokratycznej. Współpracownik Nixona podał się w nim za 17-letnią dziewczynę, która zaszła w ciążę z senatorem demokratów Henrym „Scoopem” Jacksonem. Tak dawał do ręki Muskiemu haka, pozwalającego pozbyć się kontrkandydata w prawyborach. Faktycznie niedługo potem „Scoop” Jackson wycofał się z wyścigu, a wówczas Segretti sprokurował aferę z żoną Muskiego, eliminując kolejnego z przywódców Partii Demokratycznej.
Przemysł nienawiści
Obserwując z boku te gierki, Dick Tuck miał powody do chłodzenia butelki szampana. To jego konsekwentna wojna podjazdowa zainspirowała Nixona. Ale brutalność, zamiast finezyjnych dowcipów, przyniosła upadek najboleśniejszy z możliwych. Gorzej, że wiele innych osób wcale taka perspektywa nie przerażała, natomiast możliwość zdobycia władzy pociągała aż za mocno. Politolog oraz psycholog z Uniwersytetu Stanforda prof. Jon Krosnick w 1972 r. rozpoczął badania dotyczące przebiegu kampanii wyborczych w USA. Przez następne 16 lat regularnie przepytywał grupę 5 tys. Amerykanów co do zmian ich preferencji. Wynik obserwacji był jednoznaczny. Negatywne kampanie wyborcze dużo skuteczniej przyciągały uwagę obywateli i poprawiały frekwencję przy urnach. Ludzie mocniej mobilizowali się, kiedy odczuwali niechęć do jakiegoś kandydata, i z radością szli zagłosować przeciwko niemu. To dawało jednoznaczne wskazówki nowemu pokoleniu specjalistów od walki politycznej, w czym się doskonalić.
„Od lat siedemdziesiątych w kampaniach wyborczych na całym świecie – choć przodują w tym Stany Zjednoczone – rośnie procent negatywnych spotów wyborczych” – opisuje Natalia de Barbaro w pracy „Dojść do głosu. Radykalnie praktyczny przewodnik po kampanii wyborczej”. Dodając, że w 1988 r. po raz pierwszy podczas kampanii prezydenckiej w USA liczba spotów negatywnych okazała się większa od tych z pozytywnym przesłaniem. Zadecydowało odkrycie na podstawie sondaży zleconych przez sztab wyborczy George’a Buscha, iż ma on w społeczeństwie tak negatywny wizerunek, że wygra jedynie wówczas, gdy jego przeciwnik będzie prezentował się jeszcze gorzej. Do zniszczenia kandydata demokratów Michaela Dukakisa przygotowano się bardzo starannie. W miejscowości Paramus (niedaleko Nowego Jorku) pięciu strategów partii republikańskiej rozpoczęło pracę z tzw. grupą fokusową, w której umieszczono trzydzieści osób chcących głosować na Dukakisa. Ale aplikowane im insynuacje niewiele zmieniały. Chwyciła dopiero historia o Williamie Hortonie. Jej bohater, czarnoskóry więzień odsiadujący dożywocie za morderstwo, wychodził regularnie na weekendowe przepustki. Aż pewnego razu zamiast wrócić do zakładu penitencjarnego, uciekł. Nim go ujęto, sterroryzował młodą parę w stanie Maryland, wielokrotnie gwałcąc białą kobietę. Obwinienie odpowiedzialnością za tę zbrodnię Dukakisa, który złagodził w Massachusetts politykę penitencjarną, przyniosło obiecujący efekt. W grupie fokusowej aż połowa jego zwolenników wycofała swe poparcie dla demokraty. Wkrótce wszyscy amerykańscy wyborcy poznali historię Hortona. W telewizyjnym spocie przedstawiono, jak złoczyńca zamordował dziewiętnastoma ciosami nożem młodego chłopaka. W trakcie zbrodni pojawiały się przebitki z twarzami obu kandydatów na prezydenta. „Twarz Dukakisa była oczywiście skrzywiona i pogrążona w ciemności, oblicze Busha skąpane w blasku” – opisuje Natalia de Barbaro. Potem widz zobaczył aresztowanie mordercy i dowiedział się, że po wyroku dożywotniego więzienia dostał aż dziewięć przepustek weekendowych. „Horton uciekł, uprowadzając dwójkę młodych ludzi, zranił nożem mężczyznę i wielokrotnie zgwałcił jego dziewczynę” – opowiadał lektor. Na koniec widz zobaczył znów gubernatora Dukakisa i napis: „Sobotnio-niedzielne przepustki z więzienia. Program Dukakisa w dziedzinie przestępczości”. W kolejnym spocie wystąpili partner zgwałconej kobiety oraz siostra zamordowanego chłopaka. Oboje opowiadali o swoich cierpieniach. Jednocześnie przypominano, że Dukakis zawetował przywrócenie kary śmierci w Massachusetts.
„Na tym etapie podstawowym elementem strategii staje się przeprowadzenie w umyśle wyborcy równania Dukakis = Horton. Tak, żeby wyborca nie mógł pomyśleć o jednym z nich, nie myśląc o drugim” – analizuje Natalia de Barbaro. Na końcu spotu wykorzystano stary trick Dicka Tucka, umieszczając hasło wyborcze Dukakisa „Teraz chcę zrobić dla Ameryki to, co zrobiłem dla Massachusetts”. Dodając „Ameryki nie stać na podjęcie takiego ryzyka”. Kiedy sztabowcy Buscha powielali historię Hortona w spotach radiowych oraz ogłoszeniach prasowych, Dukakis, pomimo nacisków doradców, konsekwentnie ignorował atak. Aż podczas debaty prezydenckiej zadano mu pytanie, jakby się poczuł, gdyby Horton zgwałcił jego żonę. „Oddałbym sprawę w ręce aparatu sprawiedliwości” – odparł. Co w powszechnym odczuciu obywateli świadczyło o niewrażliwości i braku troski o najbliższą rodzinę. Na nic zdało się przytaczanie faktów, że pod jego rządami przestępczość w Massachusetts spadła o 13 proc., zaś więźniowie korzystali z weekendowych przepustek w aż 44 stanach. Kandydat demokratów był skończony. Po przegranych wyborach wycofał się wkrótce z działalności publicznej, skupiając na pracy naukowej. Wylądował w czyśćcu dla zbyt uczciwych polityków.