Czy Donald Tusk był dobrym premierem? To zależy... dla kogo. Z oceną jego ery jest problem. Przede wszystkim dlatego że nie ma go z kim porównać
Nikt w III RP nie sprawował władzy tak długo jak Donald Tusk. Najbliżej byłby Lech Wałęsa robiący z Belwederu polską politykę jeszcze pod rządami starej konstytucji. Ale Wałęsa to 5 lat. Innym punktem odniesienia mógłby być Leszek Balcerowicz. Formalnie wicepremier, ale za to obdarzony dużą wolą wywierania realnego wpływu na państwo i gospodarkę. Jednak nawet jeśli podliczyć trzy ministerialne przygody „Profesora”, to wychodzi niespełna trzy lata.
Poza tym lata 90. to były zupełnie inne czasy. Polska demokracja dopiero się kształtowała, a postsolidarnościowi politycy próbowali nie utonąć w głębokiej wodzie, do której wskoczyli. A z Tuskiem było inaczej. Najpierw przez 15 lat napatrzył się na parlamentarną technologię. Brał udział w montowaniu parlamentarnych większości (rząd Hanny Suchockiej) oraz w ich obalaniu (rząd Jana Olszewskiego). Budował jedne partie (KLD, PO), inne rozbijał (UW). Sporo przegrał, zanim zaczął wreszcie wygrywać.
Nic więc dziwnego, że w rolę szefa rządu wszedł w sposób naturalny. Był politykiem okrzepłym, który nie musi prosić sekretarki (jak minister Waldemar Kuczyński), by go na początek „wprowadziła, co i jak się tu właściwie robi”. Jemu nie mogła się też przydarzyć przygoda, jak wałęsowskiemu ministrowi Jackowi Maziarskiemu, który próbował zajechać do Belwederu wysłużonym maluchem. Zatrzymał go BOR-owiec, po czym rozegrała się następująca wymiana zdań: „A pan do kogo? Do kancelarii. A w jakim charakterze? A w charakterze ministra!”. Nie znaczy to, że Tusk był politycznym fenomenem. Po prostu okrzepła polska demokracja i wyborcy. Również dlatego lider PO dostał szansę rządzenia przez okres, o którym poprzednicy mogli tylko pomarzyć.
Problem polega jednak jeszcze na czymś innym. Chodzi o to, że demokracje w ogóle mają kłopot z oceną dorobku swoich polityków. Bo pewnie najłatwiej byłoby sięgnąć po teorię wielkiego człowieka, spopularyzowaną w XIX w. przez wiktoriańskiego historyka i filozofa Thomasa Carlyle’a. Szkot pisał porywające eseje o wielkich jednostkach, które potrafią wpłynąć na losy świata. Nie ma się co uśmiechać pod nosem, bo przecież w szkołach cały czas uczy się nas o zwycięskich wyprawach Bolesława Chrobrego, reformach Kazimierza Wielkiego i bitewnym geniuszu marszałka Piłsudskiego. Jeszcze dekadę temu Amerykanin Arnold M. Ludwig napisał książkę „King of the Mountain”, w której stworzył skalę politycznej wielkości. Ranking, w którym polityk gromadził punkty za wygrane wojny, przyłączone terytoria, inspirujące mowy i sukcesy gospodarcze. W zestawieniu przoduje turecki przywódca Kemal Atatürk (31 pkt), tuż przed Mao (30), Stalinem (29) i Mussolinim (26). Pewnie większość z nas czuje anachronizm takich podejść. I ich niedopasowanie do realiów demokratycznej gry.
Nie ma też sensu nadmierne psychologizowanie. Metoda to zresztą też nienowa. Pierwszym politykiem położonym na kozetce był amerykański prezydent Woodrow Wilson. Jego „Studium psychologiczne” (przy pisaniu którego pomagał Zygmunt Freud) ukazało się w 1930 r. Ale tylko w Europie, bo amerykańscy wydawcy uznali, że jednak prezydent to prezydent. I „Studium...” opublikowali 37 lat później. Psychologizowanie szybko przyjęło się też w mediach. A rozkwitło ono zwłaszcza w czasach, gdy – jak się zdawało – polityka nie opiera się już na żadnych ideologiach. A jest jedynie czymś w rodzaju konkursu krasomówczego. Poza tym psychologizować jest łatwo. Każdy uważa przecież, że to potrafi. Problem w tym, że i takie podejście niewiele wnosi. Bo cóż nam z tego, że dowiemy się, jakie cechy ma premier. I co mówi o nim fakt, że wypromował Ewę Kopacz, a odstrzelił Jana Rokitę. Czy to pomoże nam ocenić dorobek tych 7 lat, w czasie których rządził Polską?
Jak więc oceniać Tuska? Może pogódźmy się z tym, że nie ma jednego obrazu odchodzącego premiera. Bo PDT – jak każdy polityk – z każdej strony wygląda trochę inaczej. Zależy, kto na niego patrzy. I co chciałby w nim zobaczyć.
1
Zacznijmy od twarzy medialnej. Nie żeby była najważniejsza. Po prostu to ta twarz, z której zna byłego premiera większość z nas. Ta twarz Tuska jest bardzo przyjemna. Pewnie najprzyjemniejsza ze wszystkich. Po części Tusk sobie na nią oczywiście zapracował. Doświadczeniem, osobistym wdziękiem i wysoką (jak mówią ci, co go znają) inteligencją emocjonalną. Ale nie ma co się oszukiwać. Pomogło mu to, że od dawna reprezentował poglądy bliskie mediom głównego nurtu. Nie był przaśnym ludowcem ani upominającym się o spauperyzowaną prowincję rydzykowcem. Tylko centrowym, proeuropejskim liberałem. Który jeśli pozwalał sobie na jakikolwiek populizm, to tylko liberalny. A wiec, z punktu widzenia mediów „swój”.
Ale jeszcze ważniejsze było coś innego. Tusk jako pierwszy rodzimy polityk zdołał przyjąć wobec mediów bardzo zdrową postawę. Ani z nimi nie wojował, ani się nie obrażał. Czego nie można powiedzieć o głównym konkurencie i poprzedniku Jarosławie Kaczyńskim. Ale jednocześnie tych mediów nie przeceniał. Nie wdzięczył się do nich jak Janusz Palikot. Nie uważał też, że bez przyczółka w mediach nie ma mowy o sukcesie, co było z kolei obsesją Leszka Millera i doprowadziło go do konfrontacji z koncernem Agora oraz do afery Rywina. Tusk przyjął wobec mediów postawę, którą dobrze oddaje cytat z jednego z wywiadów. Gdy mówi, że śmieszą go dziennikarskie roztrząsania na temat tego, co zrobi, a czego nie zrobi. Bo przecież dziennikarze nie mają na ten temat najmniejszego pojęcia. To była postawa pewnej dobrotliwej wyniosłości. Widać to było doskonale w czasie afery taśmowej. Nie tłumaczył się, nie odwoływał ABW z redakcji „Wprost”, tylko czekał, powtarzając, że przecież żadnej afery nie było. I wygląda na to, że... przeczekał, nie ponosząc właściwie żadnych poważniejszych strat.
Ten patent na media otworzył przed Tuskiem nowe pole do działania. Dobrym przykładem była reforma OFE – najbardziej ambitne polityczne przedsięwzięcie tego rządu. Początkowo media jakimkolwiek zmianom były niemal jednogłośnie przeciwne. Nic dziwnego. Bo media w każdym kraju wyrażają przede wszystkim opinie i interesy wyższej klasy średniej. Tej części społeczeństwa, która miała w OFE najwięcej oszczędności i która do prorynkowych reform lat 90. zawsze miała nabożny stosunek. Z tego punktu widzenia reforma OFE faktycznie była „skokiem na oszczędności” i cofaniem reformatorskiego wysiłku. Gdyby Tusk obawiał się mediów, pewnie by się wycofał. Ale on spokojnie czekał. I tak została otwarta jedna z najciekawszych debat gospodarczych w historii III RP. Debata, której zabrakło w 1999 r., gdy wszystkie siły polityczne (ku uciesze mediów) uchwaliły częściową prywatyzację systemu emerytalnego. Zupełnie nie bacząc na to, że ustawa w tej formie generuje zyski po stronie prywatnych koncernów (głównie zagranicznych), a jej koszty będzie przez lata ponosił budżet państwa.
Podobnie było w przypadku antykryzysowej polityki fiskalnej prowadzonej w latach 2009–2010 przez ministra finansów Jacka Rostowskiego. Ten zdeklarowany gospodarczy liberał prowadził politykę keynesowską. Bo – jak tłumaczył w rozmowie z DGP: „Raz na 50 lat Keynes ma rację. I akurat teraz ma”. I znów to rząd Tuska był pierwszym polskim gabinetem, który w warunkach zagrożenia recesją zachował się kontrcyklicznie. Nie zaczął na ślepo szukać budżetowych oszczędności, co podoba się opinii publicznej oczekującej od władz odpowiedzialnych decyzji. Lecz odwrotnie – sypnął publicznymi pieniędzmi, dzięki czemu gospodarka w recesję nie wpadła. Oczywiście pomogły pieniądze z Unii i duży rynek wewnętrzny. Ale trudno zaprzeczyć, że Rostowski z Tuskiem stanęli na wysokości zadania powtarzając, że niski dług publiczny nie jest celem samym w sobie. I że czasem ten dług należy zwiększyć, by pomóc gospodarce.
Krytycy powiedzą, że i reforma OFE, i kontrcykliczna polityka antykryzysowa zostały przez Tuska zrobione pod presją wydarzeń. I że nie były to posunięcia suwerennie zaplanowane. To prawda. Jednak kwestią motywacji zajmiemy się zresztą za chwilę. Na razie warto odnotować coś innego. Tuskowi (choć pewnie nieświadomie) udało się przełamać pewien mechanizm funkcjonujący w polskiej polityce ekonomicznej przez pierwsze dwie dekady III RP. To znaczy sytuację, w której arcyliberalne w swoich przekonaniach media pilnują Świętego Graala prorynkowych reform. Tworząc jednocześnie przekonanie, jakoby to inne lobby – górnicy, rolnicy czy nauczyciele – trzymało Polskę w swoich szponach. W Polsce potuskowej takie dictum zaczęło się mocno chwiać. Co bardzo poszerza pole do dużo bardziej pluralistycznej dyskusji o kierunkach polityki ekonomicznej kolejnych polskich rządów.
2
Na mediach świat się jednak nie kończy. Druga twarz Tuska to ta, którą pokazał zwolennikom. W zasadzie na tym obrazku Tusk mógłby do woli stroić głupie miny i wywalać język, a i tak jego pochlebcy powiedzieliby, że „oblicze premiera cechuje niezmącona powaga”. Bo dla pewnej części społeczeństwa Tusk jest i pozostanie bohaterem. Niezależnie, co by robił albo czego by zaniechał. Dzieje się tak dlatego, że tym zwolennikom ktoś taki jak Tusk był po prostu bardzo potrzebny. A gdyby nie istniał, toby należało go... wymyślić.
Tę grupę można by nazwać zwycięzcami polskiej transformacji. Wytworzyła ona szczególną opowieść o współczesnej Polsce. W tej historii minione 25 lat to pasmo wielkich sukcesów. Gospodarczych, politycznych i społecznych. Każdy element tego procesu był dziejową koniecznością. Wszystkie decyzje słuszne, a potknięcia nieuchronne. W tej opowieści nie ma miejsca na odcienie szarości, a każda krytyka tak pojmowanej transformacji jest podejrzana. Bo przecież role są już rozdane, a ojcowie założyciele dawno odznaczeni. Tej grupie projekt IV RP bardzo się nie podobał. Bo zapowiadał podważenie status quo i rewizję wielu dogmatów.
Najzabawniejsze jest to, że Donald Tusk stał wtedy po stronie zwolenników IV RP. Nie wymyślił tego hasła, ale walił w rząd Millera mocniej niż Kaczyński i był w śmiertelnym konflikcie ze środowiskiem dawnej Unii Demokratycznej (to z tego powodu opuścił przecież Unię Wolności). Ale potem wykonał ostry zwrot. I stał się rzecznikiem tych wszystkich, którzy nie mają ochoty na podawanie w wątpliwość dorobku III RP. Zwolenników status quo, którym jest dobrze. Nie chodziło tylko o strach przed teczkami, rozliczaniem patologii prywatyzacji czy piętnowaniem uwłaszczenia nomenklatury. Lecz również o komfort cieszenia się, że wszystko w Polsce idzie w dobrym kierunku.
Pamiętam, jak pod koniec pierwszej kadencji Tuska jeden z publicystów poczytnego tygodnika tłumaczył mi, dlaczego jego redakcja tak otwarcie sprzyja premierowi. „Polska powinna wreszcie zobaczyć, że polityk nie musi zużywać się w trakcie trwania pierwszej kadencji. To będzie dla nas i dla Europy sygnał, że dojrzeliśmy jako demokracja” – klarował. Nie będzie pewnie przesadą powiedzieć, że to była motywacja powodująca wieloma wyborcami Tuska i jego politycznego projektu.
3
Trzecia twarz Tuska wygląda po prostu głupio. Na tym obrazku widać człowieka, który nie bardzo się orientuje, co się wokół niego dzieje. I chyba nieszczególnie go to obchodzi. To twarz pokazana tym, którzy oczekiwali, że Polska po dwóch dekadach transformacji dorosła do znaczącej korekty dotychczasowego kursu.
Tej grupy Polaków Tusk nie docenił. Jedyną ofertą, jaką dla niej przygotował, był spokój po okresie PiS-owskiego rozedrgania. A potem orliki i autostrady. Pół biedy, dopóki te cele komunikował jeszcze sam Tusk. Cała ich pustka stawała przed oczami, gdy po tę minimalistyczną i pozbawioną wizji retorykę sięgali tacy politycy jak prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz. Ograniczająca się do wymieniania, jakie to kwoty udało się jej pozyskać z Unii na realizację projektów infrastrukturalnych. Podobnie było z minister Elżbietą Bieńkowską. Nie chodzi o to, że projekty infrastrukturalne nie są ważne. Raczej o to, że realizuje je każdy rząd, niezależnie od nazwy i politycznej barwy. Od premiera oczekuje się jednak czegoś więcej. On powinien zarysować pewną przekonującą wizję. Przez te 7 lat Tusk przed taką wizją konsekwentnie uciekał.
To była jakby część programu całego jego otoczenia. Nieraz dawał temu wyraz główny mentor i doradca szefa rządu Jan Krzysztof Bielecki, twierdzący, że w polityce należy się wystrzegać kawiarnianych reformatorów, których wizje pozostają na zawsze tylko na serwetkach. Wygląda na to, że pogarda dla wizji to w środowisku dawnych gdańskich liberałów reakcja obronna. Na przykład na zarzuty, że kiedyś głosili potrzebę zapamiętałego rugowania państwa z gospodarki, a teraz – będąc u władzy – chętnie by postąpili odwrotnie. Ta alergia na bardziej śmiałe polityczne projekty miała jednak swoje wymierne koszty. Tusk rozumiał politykę jako reagowanie na bodźce. Nic dziwnego, że się na tych bodźcach koncentrował, przyjmując postawę strażaka biegającego z sikawką od pożaru do pożaru. Mieliśmy więc Tuska prorodzinnego albo Tuska deregulującego. Tuska walczącego z biurokracją i Tuska tę biurokrację rozbudowującego. A czasem Tuska marnującego energię i zasoby na ręczne sterowanie tak kluczowymi dla racji stanu kwestiami, jak dopalacze, chemiczna kastracja czy stadionowa przestępczość.
Tego Tuska niektórzy obserwatorzy porównywali do premiera Jaroszewicza, który w reakcji na przypadek wyrzucenia konduktorki z pędzącego pociągu kazał napisać ustawę zakazującą wyrzucania konduktorek z pociągu. I nie dał sobie wytłumaczyć, że odpowiednie przepisy (choć wyrażone nie wprost) są już od dekad w kodeksie karnym. Sprawia to niebezpieczne wrażenie. Bo polski rząd może być za wszystkim. Zależy od tego, który z raportów akurat znajdzie się na wierzchu stosu z raportami.
Ale najbardziej brak wizji odbijał się na polu takim jak praca. Mimo trwających przez 7 lat rządów Tusk nie potrafił sprawić, by Polska stała się wreszcie krajem, gdzie warto i chce się pracować. I nie chodzi już o samo bezrobocie, które – jak na kraj szczycący się dynamicznym wzrostem gospodarczym – jest bardzo wysokie. Chodzi o to, że polska praca jest tania, a płace od lat rosną wolniej niż produktywność. Polska praca jest też niepewna i bardzo elastyczna. Na dodatek rynek podzielił się na dwie kasty: etatowców i całą resztę. Rząd Tuska długo ten problem ignorował, widząc się co najwyżej w roli obiektywnego rozjemcy pomiędzy środowiskami pracodawców a pracobiorców. Podczas gdy w obecnej sytuacji powinien stanąć bardziej zdecydowanie po stronie słabszej – czyli pracownika. Dopiero w ostatnich miesiącach takie stanowisko zdaje się przebijać w rządowych kręgach. Jest już gotowych nawet kilka projektów odpowiednich ustaw. Jednak jak na 7 lat sprawowania władzy to trochę późno.
4
Czwarta twarz Donalda Tuska wykrzywia się w gniewnym grymasie. To Tusk dla przeciwników. Ten premier jest największym zaskoczeniem. Bo gdyby patrzeć na jego ciepły medialny wizerunek, to również wśród wrogów winien wypadać lepiej. Powinien umieć rozbrajać ten negatywny elektorat. Umieć wykonywać pojednawcze gesty. Albo przynajmniej nie iść na niepotrzebną konfrontację. Tak jak przy okazji czyszczenia Krakowskiego Przedmieścia po katastrofie smoleńskiej.
To było zupełnie niepotrzebne rozpalanie emocji. Najwięksi czarusie polskiej polityki to potrafili. Mistrzem był Aleksander Kwaśniewski. Potrafił to robić Józef Oleksy. A Tusk nie potrafi. Albo nie chce. Tak jakby (mimo wszystko) było mu bliżej do polityków w stylu Balcerowicza, Millera i Kaczyńskiego. Jeśli więc dla kogoś święta wojna PO z PiS jest problemem, musi przyznać, że Tusk ponosi za ten konflikt sporą część odpowiedzialności. Tak jakby nigdy nie był zainteresowany rozwiązaniem tego konfliktu. W końcu od pewnego momentu spór z Kaczyńskim był kluczowym elementem mobilizacji politycznego zaplecza PO.
Donald Tusk odchodzi. To dobrze. Polska udowodniła już sobie (i innym), że potrafi wytrzymać z jednym premierem (prawie) dwie kadencje. Ale więc może już czas, by na najwyższych piętrach polskiej polityki zagościła nowa dynamika. Aby na nowo ułożona została hierarchia problemów, zadowoleni ze status quo przestali być tacy pewni swego, a niezadowolonym też zapachniała nadzieja na zmiany. To jest w demokracji najpiękniejsze.