Zapatrzeni w siebie, w pogardzie dla prawa tolerujemy pijanych za kierownicą. Słysząc o wypadku, teatralnie się oburzamy, pleciemy bzdury o zaostrzeniu kar, ale palcem nie kiwniemy, kiedy kumpel lub wujek po imieninowym kielichu odwozi nas do domu.
Starsza pani dzwoni na policję i alarmuje, że z ulicy X odjechał samochód – tu podaje numer rejestracyjny – a jego kierowca wypił przed chwilą trzy piwa. Policja dziękuje za sygnał i informuje, że wysyła patrol, by schwytać podpitego amatora wrażeń. Kobieta odkłada słuchawkę i mówi: „Przecież nie mogłam pozwolić, by mój wnuczek zrobił krzywdę sobie lub komuś innemu”.
Wredne babsko, donosicielka, szpicel. Albo: bohaterka, pogratulować rozsądku i mądrości. Którą ocenę wybierasz, szanowny czytelniku? Oficjalnie i publicznie wielu z nas, być może nawet większość, odpowie, że to wzór godny naśladowania. Międzynarodowe badania opinii społecznej świadczą, że Polacy w porównaniu do obywateli innych krajów europejskich mają skrajnie negatywny stosunek do osób jeżdżących po alkoholu. Lecz to tylko deklaracje, puste przekonania głoszone na pokaz, dla podbudowania w oczach innych własnej wartości i moralności. Rzeczywiste zachowania mamy odwrotne i gdyby nasza babcia naprawdę tak postąpiła, z pewnością – dyplomatycznie mówiąc – nie usłyszałaby od nikogo z rodziny słowa „dziękuję”.
Opisany donos babci na wnuczka to prawdziwa radiowa kampania społeczna przeprowadzona już wiele lat temu w Wielkiej Brytanii. W Polsce nie do pomyślenia, by jakakolwiek reklamówka nakłaniała członków rodziny czy grupę znajomych, by donosili na siebie nawzajem. To pokazuje, jak bardzo różnimy się od społeczeństw zachodnich w pojmowaniu przestrzegania prawa, wspólnego dobra czy odpowiedzialności.

Nie mieli innego wyjścia

Leszek Wieciech z Rady Programowej Stowarzyszenia Partnerstwo dla Bezpieczeństwa Drogowego biorący udział w tegorocznej kampanii „Powstrzymaj pijanego kierowcę”, który przypomniał wspomnianą reklamę, wskazuje, że najważniejszą barierą, którą musimy pokonać, by zacząć realnie myśleć o przeciwdziałaniu tak powszechnemu w naszym kraju prowadzeniu aut po spożyciu alkoholu, jest przełamanie stereotypów i zahamowań. – Musimy przestać się bać reagować – podkreśla Leszek Wieciech.
Jednak nawet polska kampania zahamowań przełamywać nie pomaga, bo spot wprawdzie pokazuje, jak obywatel dzwoni na policję, widząc wsiadającego do auta pijanego kierowcę, lecz jest to obca dla niego osoba. W kolejnym przekazie znajomi przekonują kolegę, by nie jechał po dwóch piwach, bo złapie go policja. O ofiarach – najistotniejszej wszak konsekwencji – ani słowa.
Takich stereotypowych zachowań czy sądów na temat jazdy po alkoholu mamy bez liku. Z badań przeprowadzonych kilka lat temu przez OBOP na zlecenie Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego wynika, że większość z nas wsiada za kółko po kielichu nie z czystego wyrachowania czy lekceważenia prawa, lecz dlatego że głęboko wierzy, iż po prostu jest w stanie bezpiecznie prowadzić samochód, a poza tym okoliczności nas do tego zmuszają. Przymus sytuacji i brak alternatywy to najczęstsze tłumaczenia podpitych kierowców. Musieli pojechać, bo przecież nie mieli innego wyjścia. Ponadto nie ma o co robić hałasu, bo to wyjątkowe sytuacje, które usprawiedliwiają zabronione prawem czyny. Panuje też przekonanie, że mała ilość alkoholu nie ma wpływu na zdolności merytoryczne kierowcy, a wręcz nawet pomaga w sytuacjach stresowych na drodze, bo wzmacnia pewność siebie i zdecydowanie. Każdy też przecież sam doskonale czuje, czy jest za bardzo podpity, by prowadzić mechaniczny pojazd, a w ogóle to sprawa prywatna, bo ludzie sami odpowiadają za siebie i nikt się nie powinien do tego wtrącać. Bezpieczniejsze mają też być, według co czwartego ankietowanego, krótkie trasy powrotu z zakrapianej alkoholem imprezy w myśl zasady: im bliżej mam do domu, tym więcej mogę wypić.
Co istotne, badania OBOP pokazują, że znacznie większą tolerancję wobec pijanych kierowców mają ci, którzy choć raz już wsiedli za kierownicę po piwku. To zwłaszcza ta grupa kierowców uważa np., że ustawowe limity spożycia są bez sensu, bo każdy organizm ich zdaniem inaczej reaguje na alkohol i w innym tempie go spala, więc nie da się ustalić jednego, wspólnego dla wszystkich dopuszczalnego poziomu. Do tego dochodzi przekonanie o niższej szkodliwości piwa czy wina od wódki (uważa tak co trzeci badany) i znacznie ważniejszych dla bezpieczeństwa umiejętnościach danego kierowcy – innymi słowy, ci z długim stażem i doświadczeniem mogą wypić więcej niż młodziki z meszkiem pod nosem. Wśród mających pijacką przygodę tylko 40 proc. jest za wprowadzeniem całkowitej abstynencji dla kierowców, a 30 proc. z nich chce nawet podwyższenia limitu – dla porównania 54 proc. wszystkich posiadających prawo jazdy uważa, że powinien być wprowadzony zerowy limit.
„Nasuwa mi się historia mężczyzny, który odbywał karę więzienia na Białołęce. Dostał wyrok dziewięciu lat pozbawienia wolności za śmiertelne potrącenie babci z dwójką dzieci na przejściu dla pieszych” – opowiada Andrzej Markowski, wiceprezes Stowarzyszenia Psychologów Transportu w Polsce w rozmowie z serwisem Powstrzymaj.pl propagującym kampanię „Powstrzymaj pijanego kierowcę”. „Inżynier budownictwa, przedsiębiorca budowlany. Pił z kolegą od godziny ósmej wieczorem do drugiej w nocy. Wypili butelkę koniaku i jeszcze po dwa piwa. Potem mężczyzna się przespał. Gdy wstał, wydawało mu się, że jest trzeźwy, i o dziewiątej rano wsiadł za kierownicę. Niestety doszło do tragedii i okazało się, że mężczyzna miał jeszcze powyżej pół promila alkoholu we krwi (...). Najbardziej przerażające jest to, że ten człowiek nigdy nie usiadłby za kierownicą, gdyby nie był przekonany, że jest trzeźwy. Przespał siedem godzin, czuł się dobrze, a więc wydawało mu się, że jest trzeźwy. Do tragedii doprowadził po prostu brak wiedzy, a nie arogancja czy zła wola” – opisuje psycholog. „Nawet jeśli weźmiemy pięć pryszniców, wypijemy litr soku z cytryny czy dwa litry octu, rozcieńczymy wszystko kawą, to i tak proces spalania alkoholu w wątrobie będzie odbywać się w swym naturalnym tempie. Tego nie da się zmienić” – zauważa Andrzej Markowski, oceniając takie zachowanie mocnymi słowami: „Żyjemy w zakłamaniu, patrząc na siebie samych w sposób życzeniowy”.
Skąd jednak się bierze to zakłamanie, tym wyraźniejsze i zastanawiające, że w ustnych deklaracjach przodujemy wśród europejskich narodów w krucjacie przeciwko pijanym kierowcom? Skąd ta ogólnonarodowa obłuda, rozdźwięk między tym, co mówimy, a tym, jakie podejmujemy decyzje? Z badań Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego wynika, że co trzeci z nas bywa świadkiem prowadzenia samochodu pod wpływem alkoholu, z czego połowa przypadków dotyczy naszych bliskich, na zdrowiu i życiu których zależy nam najbardziej, lecz nie robimy nic, by ich powstrzymać, zanim ruszą w drogę.
Czy naprawdę powodem jest brak wiedzy o konsekwencjach picia za kółkiem? Jest to wątpliwe przy tabloidyzacji mediów, które każdy co drastyczniejszy wypadek pokazują ze szczegółami od rana do nocy, jak to było w przypadku tragedii w Kamieniu Pomorskim na początku tego roku, gdy pijany 26-latek zabił sześć osób, w tym 9-letnie dziecko. To media nagłośniły informację o tym, że jadąca z nim 20-letnia pasażerka wiedziała, iż chłopak jest pijany, a jednak pozwoliła mu prowadzić. To media prześcigają się w podawaniu statystyk, alarmując, że w 2013 r. zginęło na drogach prawie 3,3 tys. osób; że policjanci zatrzymali ponad 160 tys. nietrzeźwych kierowców, czyli co trzy minuty, każdego dnia i każdej nocy.
A może boimy się oskarżenia o donosicielstwo, ostracyzmu, zemsty? To dlaczego nie dzwonimy nawet anonimowo na policję, alarmując, że na drodze pojawił się pijany? Służby przyznają, że statystyki takich telefonów co prawda w ostatnich latach lekko drgnęły, lecz wciąż to sporadyczne przypadki.

Oswajanie ryzyka

Naukowcy wskazują na pewną słabość rozważań o powodach naszej narodowej rozdwojonej jaźni – na tendencję do redukcjonizmu, czyli poszukiwania uniwersalnej, prostej i łatwej do wytłumaczenia przyczyny, choć sam problem jest bardzo skomplikowany i złożony.
Każdy z nas, jak tłumaczy dr Dorota Kobylińska z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, niezależnie od ulegania pewnym mechanizmom społecznym może mieć własne, związanie z osobistymi przeżyciami powody, by nie reagować w takich sytuacjach. Gdyby jednak pokusić się o próbę diagnozy w skali makro, psycholog skłania się ku wpływowi dwóch mechanizmów – rozproszenia odpowiedzialności i obronnego zaprzeczenia.
– Ten pierwszy można zaobserwować szczególnie w dużych grupach. Widząc sytuację, w której powinniśmy zareagować, w podświadomości pojawia się nadzieja, że to ktoś inny podejmie za nas działanie. Typowym przykładem jest brak reakcji tłumu, gdy ktoś woła o pomoc – wyjaśnia dr Kobylińska.
Mechanizm uruchamia się niezależnie od tego, jaki jest nasz system wartości i jak oceniamy daną sytuację. W głowie automatycznie dzielimy podjęcie decyzji na osoby, które są obok nas. Im jest ich więcej, tym bardziej liczymy na innych, podobnie – im poważniejsza sytuacja, tym trudniej samemu zareagować. Przy identycznym zagrożeniu, ale w relacji jeden na jeden, najczęściej decydujemy się na reakcję.
Mechanizmy obronne, np. zaprzeczanie, polegają zaś na bagatelizowaniu zagrożenia, niedopuszczaniu do świadomości jego negatywnych konsekwencji wobec bliskich. Przekonywaniu samego siebie, że złe rzeczy mogą przydarzyć się tylko innym, nie nam.
– Uruchamia się nierealistyczny optymizm, że rzeczywistość w stosunku do naszej osoby lub naszych bliskich jest bardziej różowa niż wobec obcych – dodaje psycholog. – Dochodzi do tego – kontynuuje – wiara w sprawiedliwość świata: jeśli już zło dotyka kogoś, to z pewnością sobie na to zasłużył.
Naukowcy wskazują jednak na jedną wspólną cechę, którą można w tej kwestii definiować nasze społeczeństwo jako całość. Mowa o normie kulturowej – piciu alkoholu przy prawie każdej okazji z jednoczesną zgodą na obchodzenie prawa. Trzeba opić urodziny dziecka, zakup mieszkania, auta, podpisanie umowy, załatwienie interesu; alkohol jest mile widziany w trakcie każdej uroczystości rodzinnej czy towarzyskiej, niezależnie, czy to chrzciny, złote gody czy stypa. Pije się alkohol w parku, na plaży, w górskich schroniskach, w miejscu pracy, na uczelni, nawet w szkole. Mały koniaczek na imieninach w urzędzie to formalnie ciężkie naruszenie prawa pracy, lecz przecież nikt nie zaprotestuje przeciwko wieloletniej tradycji.
– To taka nasza narodowa wyuczona bezradność. Zgadzamy się z narzuconym przez otoczenie przekonaniem, że w pewnych okolicznościach alkohol jest niezbędny, a ten, kto nie pije, ma gorzej. Ten zaś, kto zwraca uwagę, naraża się na reakcję otoczenia i złośliwe komentarze typu: to się zapisz do milicji. Nikt nie chce „stanąć po stronie ZOMO”, a że wszyscy wokół piją, to oswajamy się z ryzykiem, nie pojawia się refleksja wobec norm prawnych, nawet jeśli zdajemy sobie sprawę z możliwości nieprzyjemnych konsekwencji. Zwycięża konformizm – zaznacza dr hab. Adam Tarnowski z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego.
– Nie chcemy się wtrącać w nie swoje sprawy, bo uważamy, że każdy jest kowalem własnego losu, że każdy sobie rzepkę skrobie. To nie są puste przysłowia, one doskonale opisują nasze podejście do rzeczywistości, wierzymy w nie i tak się zachowujemy – dodaje dr Konrad Maj, psycholog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie.
Według naukowca w wypaczony sposób korzystamy z wolności, jaką przyniosły nam zmiany historyczne. To podejście jest tendencyjne i przedkłada wolność własną nad wolność pozostałych. Jestem wolny, to mogę pojechać nawet po kieliszku. Taką swobodę – kontynuuje psycholog – wyznaje też zapewne słynny rajdowiec z Warszawy, który szalał swoim bmw po ulicach miasta z zawrotną szybkością, łamiąc wszelkie przepisy.
A ponieważ sami nie chcemy być ograniczani, niechętnie wyznaczamy granice innym. Nikt nie chce się stać hamulcowym w danym środowisku, bo takie osoby odbierane są negatywnie. Nawet zwykła prośba: „może ciszej” jest źle widziana, więc co tu mówić o powstrzymywaniu przed piciem.
– Mamy przy tym bardzo swobodne podejście do norm. To pozostałości historyczne. PRL narzucał nam normy w praktycznie każdej dziedzinie życia. Wszędzie były regulacje, nakazy i zakazy. Ceniło się więc tych, którzy się im przeciwstawiali. To w nas pozostało, ta mentalność przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Rodzice wpajają dzieciom kontestowanie tego, co mówi władza, w efekcie zachowują się tak dzisiaj nawet młodsze pokolenia, które dorastały w czasach teoretycznie niemających już nic wspólnego z komunizmem – zauważa dr Konrad Maj.

Towarzyski konformizm

Ten rodzinny łańcuch jest tak silny, że specjaliści sięgają w poszukiwaniu źródeł nawet dalej, aż do zaborów. Bartłomiej Przybylski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego zwraca uwagę na istniejący w Polsce trwały podział społeczny w kwestiach odnoszących się do edukacji w zależności od miejsca zamieszkania i wychowania. Na terenach pozostających kiedyś pod zaborem austriackim można zauważyć większe niż w rejonach porosyjskich i pruskich nakłady rodziców na wykształcenie dzieci, notuje się tam większy odsetek osób lepiej wykształconych, zaś sam poziom wykształcenia ma wyższy społeczny status, prestiż, a edukacja lokuje się na wyższym szczeblu w hierarchii wartości.
– Te korelacje przejawiają się w sposób statystycznie istotny. Podczas konferencji naukowej w Warszawie porównującej regiony Polski według zaborów jeden z badaczy wykazał, że te podziały są w polskim społeczeństwie tak wyraźne, jak u afroamerykanów i białych w Stanach Zjednoczonych. To pokazuje, jak wciąż silne są zaszłości historyczne – konkluduje socjolog z łódzkiej uczelni.
Ten podział ma swoje odzwierciedlenie w sytuacji na drogach. Z danych Krajowej Rady Bezpieczeństwa Drogowego za 2013 r. wynika, że w regionach leżących na terenach dawnego zaboru austriackiego jest mniej ciężkich wypadków i ginie mniej osób niż tam, gdzie panowali Rosjanie. Tereny rosyjskiego zaboru charakteryzują się też największym odsetkiem wypadków spowodowanych przez osoby pod wpływem alkoholu.
Bartłomiej Przybylski podkreśla, że to właśnie edukacja ma istotny wpływ na kształtowanie postaw wobec alkoholu.
– Mamy problem z edukacją prospołeczną, prawną. Wszystkie reformy szkolnictwa szły w kierunku rozwoju przedsiębiorczości czy kształcenia pod testy, zaniedbując kształtowanie postaw w interesie dobra wspólnego. Demokracja szkolna stała się fasadowa, a działalność społeczna jest po to, by lepiej wyglądało CV. Nawet studniówki czy bale to dziś komercja, wynajmuje się hotele, sale bankietowe, a zanika współpraca młodzieży i rodziców – wylicza socjolog.
Wzrastający poziom niepewności osłabia funkcje kontrolne społeczeństwa. Skoro wokół słyszymy, w szkole, domu czy pracy: nie pytaj, nie mów, zajmij się sobą, to zanika poczucie odpowiedzialności za dobro wspólne, a hasło: „dbaj o bezpieczeństwo w ruchu drogowym” stało się puste.
– Wzrost natężenia postaw indywidualistycznych w polskim społeczeństwie powoduje, że następuje socjalizacja prawna w kierunku oportunistycznym. Przestrzegamy prawa tylko wtedy, gdy jest to dla nas wygodne. Zaczęliśmy żyć w dwóch światach, w pęknięciu normatywnym, gdzie istnieje świat przepisów prawa, kodeksów i obowiązków oraz świat prywatny zorganizowany podług naszych potrzeb i grupowych interesów. Konformizm towarzyski, grupowy stał się silniejszy niż postawy legalistyczne – wyjaśnia Bartłomiej Przybylski.
Temu zjawisku towarzyszy ciągły spadek zaufania społecznego, jeden z najniższych w Europie. To także powód, dlaczego wciąż tak rzadko sięgamy po telefon, by zaalarmować policję, gdy na drodze widzimy pijaka.
– Tym właśnie różnimy się od Zachodu, gdzie silne jest poczucie odpowiedzialności społecznej. Jesteśmy bierni wobec zjawisk, które nam się nie podobają, a nawet które są dla nas zagrożeniem, bo nie wierzymy, że nasze działanie przyniesie skutek. Nie widzimy sensu reagowania, bo mamy silne poczucie, że to nic nie da – wskazuje dr Dorota Kobylińska.
Taką postawę wzmacnia nieustanny medialny przekaz o słabym, niedziałającym państwie. Trwamy przy mitach, że nic nie działa, wszystko jest źle i bez sensu. Przykładem jest choćby powszechne przekonanie, że nie ma po co iść do sądu, bo na wyrok w Polsce czeka się latami. Tymczasem najnowsze statystyki Ministerstwa Sprawiedliwości dowodzą, że średni czas oczekiwania na prawomocne rozstrzygnięcie Temidy to około pół roku.
– Nieustanne podważanie wiarygodności państwowych instytucji, gdy np. minister publicznie krytykuje działania prokuratury, powoduje podważanie norm u zwykłego człowieka. Przykład idzie z góry po szczeblach hierarchii społecznej. Dlatego jesteśmy bardziej podobni do Włochów, gdzie na drogach jest niebezpiecznie, niż do Skandynawów, gdzie przestrzeganie przepisów jest wzorowe. Zauważmy przy tym, że Włosi mają problemy ze swoim państwem, działa ono źle, krajem wstrząsają skandale. Skandynawia zaś to wzór praworządności – podsumowuje dr Konrad Maj.
Przed krytykowaniem państwa nie powstrzymują się nawet przedstawiciele jego władz. I to przy okazji kampanii mającej nakłonić społeczeństwo, by zaczęło w końcu reagować, gdy ktoś pije za kółkiem.
„Powszechne przyzwolenie na jazdę pod wpływem alkoholu uruchamia niekiedy pewien niebezpieczny automatyzm i zobojętnienie wśród przedstawicieli organów ścigania czy wymiaru sprawiedliwości, mimo że przecież chodzi o ludzkie życie. Dlatego kary dla sprawców bywają mało dotkliwe. Gdy sąd orzeknie już karę więzienia, to bywa też tak, że przepełnione zakłady karne nie są w stanie przyjąć skazanych, a sprawcy, czekając na wykonanie wyroku, często nie są objęci żadnymi programami resocjalizacyjnymi” – cytuje prof. Irenę Lipowicz, rzecznika praw obywatelskich, serwis promujący kampanię.
– Nie mamy szczęścia do takich społecznych kampanii. Są głównie oparte na straszeniu konsekwencjami. To prawda, że negatywne emocje szybciej do nas docierają, lecz jednocześnie wzbudzają mechanizmy obronne, wzmagają opór – komentuje dr Dorota Kobylińska z Uniwersytetu Warszawskiego.
I przypomina kampanię sprzed kilku lat przeciwko zbyt szybkiej jeździe. W przekazach reklamowych wykorzystano hasła: moja nowa bryka, moja nowa laska, pokazując na billboardach wózek i kulę inwalidzką. Niżej był dopisek, że najwięcej wypadków powodują osoby do 24. roku życia. Efekt był taki, że po kampanii wzrosła liczba wypadków spowodowanych przez kierowców starszych.
Przymus sytuacji i brak alternatywy to najczęstsze tłumaczenia podpitych kierowców. Musieli pojechać, bo przecież nie mieli innego wyjścia. Ponadto nie ma o co robić hałasu, bo to wyjątkowe sytuacje, które usprawiedliwiają zabronione prawem czyny