Niedługo minie dokładnie pół roku od rekonstrukcji rządu dokonanej przez Donalda Tuska. Gdy premier ogłaszał zmiany, zakładał, że spełnią one trzy cele. I w zasadzie się nie zawiódł. Jednak niektórzy nowicjusze są po prostu słabi i możliwe, że znów trzeba będzie ich wymienić. Ale nawet ci najskuteczniejsi są jedynie tłem dla szefa. Jednak nie oszukujmy się: o to tak naprawdę chodziło.
Czego zatem oczekiwał szef rządu po wymianie ludzi w swoim gabinecie? Po pierwsze: wejście nowych osób miało dać nową energię i pomysły. Po drugie: odwrócić niekorzystny dla Platformy trend w sondażach. Po trzecie wreszcie: potwierdzić przywództwo samego premiera.
Z pewnością spełniony został pierwszy cel: tuż po rekonstrukcji, po wyniszczającym wewnętrznym pojedynku, PO zaczęło wreszcie zyskiwać, także szansę. Przecież Platforma w wyborach europejskich rywalizuje z PiS o wygraną. Tusk zachował także swoją pozycję lidera w rządzie i w partii. Żadna z nominowanych osób nie ma silnej pozycji politycznej. Jak mówi DGP jeden z wpływowych polityków PO: „tak jak poprzednicy, i ci nowi są jedynie tłem dla premiera”.
Pozapolityczne założenia rekonstrukcji realizowane są nieco oporniej, ale jednak. Paradoksalnie na skutek działań osób, które już wcześniej były w rządzie.
Największą energią wykazała się Elżbieta Bieńkowska, która przejęła dawny resort Sławomira Nowaka. To ona szykuje podległą sobie administrację do skonsumowania nowej perspektywy budżetowej Unii Europejskiej. Bieńkowska nie tylko tytularnie, lecz i faktycznie stała się w rządzie prawą ręką Tuska. Przed rekonstrukcją był nią Jacek Rostowski, wprowadzający zmiany w OFE. Pozycji szefowej MiR nie osłabiły nawet wpadki wizerunkowe z „Sorry, taki mamy klimat”.
Frontową postacią w rządzie jest też Joanna Kluzik-Rostkowska. Uwagę z obowiązkowego wprowadzenia sześciolatków do pierwszych klas udało jej się przekierować na kwestię darmowego podręcznika.
Dwaj ministrowie Mateusz Szczurek i Maciej Grabowski, wcześniej wiceminister finansów, nie są postaciami eksponowanymi. Z punktu widzenia celów założonych przez premiera ich działania dotyczące stabilności finansów publicznych i reanimacja rewolucji łupkowej są nie mniej ważne niż kwestie unijnego budżetu.
Trudno mówić o nowej jakości czy wielkiej energii wniesionej przez ministrów nauki i szkolnictwa wyższego, administracji i cyfryzacji czy sportu. Półrocze ich rządów było okresem wdrażania do kierowania resortem. Nowi szefowie nie wyszli jeszcze z kolein wytyczonych przez poprzedników. To nie tylko nasza ocena. Także politycy PO jako najsłabsze postacie w rządzie wskazują właśnie na tę trójkę. Na zmianę wizerunku ministrowie mają ponad półtora roku, do wyborów.
Półrocze od rekonstrukcji i oceny ministrów pokazują również, że co najmniej dwa resorty sportu oraz administracji i cyfryzacji mogą zostać zlikwidowane w kolejnym powyborczym rozdaniu. Tym bardziej że resort administracji i cyfryzacji stracił pozycję, już teraz oddając część kompetencji MSW i MiR. W nowym rozdaniu sport mógłby wrócić do resortu edukacji, a administracja zostać ponownie połączona ze sprawami wewnętrznymi.
Nie ma też pewności, czy jeszcze w tej kadencji nie dojdzie do kolejnych zmian. Tak się stanie, jeśli minister kultury Bogdan Zdrojewski zdobędzie mandat eurodeputowanego z Dolnego Śląska. Ale premier może usunąć z rządu także ministrów, którzy grożą osłabieniem notowań. Słabym punktem gabinetu Tuska jest zdrowie i jeśli ta ocena się nie zmieni, to Bartosz Arłukowicz może stracić urząd. Także jeśli Tusk uzna, że któryś z ministrów powołanych pół roku temu nie spełnił jego oczekiwań – pozbędzie się go bez sentymentów.