Ukraina liczy na to, że Polska będzie miała duży udział w pomocy finansowej, jakiej udzieli jej Europa. Ale jeśli coś od nas dostanie, to solidną pożyczkę, nie darowiznę. Na pomoc rozwojową dla innych krajów przeznaczamy niewielkie sumy. W 2012 r. było to 1,42 mld zł, z czego 75 proc. zabrały agendy ONZ i Bruksela na akcje organizowane pod ich auspicjami. Z reszty sfinansowano stypendia, wsparcie uchodźców i walkę ze skutkami zmian klimatu.
Ukraina prosi o pomoc. Niemal natychmiast potrzebuje 30 mld dol., aby w ogóle móc myśleć o wyjściu na prostą i dalszym rozwoju. Rękę z pieniędzmi ma wyciągnąć do Ukraińców Zachód, w tym Polska. Mówi się, że do tej puli moglibyśmy dorzucić nawet 8 mld dol. Sęk w tym, że nie byłaby to darowizna, lecz pożyczka, w dodatku przekazana naszym sąsiadom poprzez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Premier mówi wprost – na udzielenie tak dużej finansowej pomocy bezzwrotnej nas nie stać. Co nie oznacza, że całkowicie odżegnujemy się od bycia donatorami.
Jak wynika z danych Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w 2012 r. nasza pomoc rozwojowa dla innych krajów miała wartość 1,42 mld zł, a w 2013 r. mogła się zamknąć sumą nawet 1,8 mld zł (dane szacunkowe, pełnych jeszcze nie ma). Trzy czwarte tej kwoty jest przekazywane w ramach pomocy pośredniej (wielostronnej) – m.in. opłacamy unijne składki członkowskie przeznaczone na pomoc dla innych krajów, podobnie wygląda sprawa w przypadku różnych agend ONZ. Resztę pieniędzy – ok. 350 mln zł w roku 2012 i ok. 450 mln zł w ubiegłym – przeznaczamy na bezpośrednią (dwustronną) pomoc, czyli na konkretny cel. Pytanie: dużo to czy mało?
Na pewno są to kwoty znacznie niższe, niż te, jakie jeszcze kilka lat temu deklarowali nasi politycy na międzynarodowych forach. Tuż po naszym wstąpieniu do UE publicznie zobowiązaliśmy się do zwiększenia pomocy dla innych krajów do poziomu 0,17 proc. dochodu narodowego brutto w 2010 r. i do 0,33 proc. w 2015 r. Tymczasem pieniądze wydane na ten cel w 2012 r. stanowiły zaledwie 0,09 proc. naszego PKB. Innymi słowy, aby wywiązać się z naszych zobowiązań, w przyszłym roku powinniśmy przekazać innym krajom ok. 5 mld zł, z czego ponad 1,2 mld zł przekazywalibyśmy bezpośrednio.
„Podobnie jak w poprzednich latach Polska nie dotrzymała własnych międzynarodowych deklaracji dotyczących wielkości pomocy” – czytamy w raporcie „Polska współpraca rozwojowa 2012” opracowanym przez Grupę Zagranica, czyli stowarzyszenie organizacji pozarządowych zaangażowanych w niesienie pomocy rozwojowej. Plus jest taki, że przynajmniej nie wyróżniamy się negatywnie pod tym względem na tle innych krajów regionu. Czechy, Słowacja, Węgry przeznaczają podobny procent swojego dochodu narodowego na pomoc dla innych krajów co my. Ponadto nasza pomoc sukcesywnie się zwiększa, podczas gdy wiele krajów zachodnich (m.in. Włochy) w ostatnich latach drastycznie ją ścięło. Z drugiej strony nadal daleko nam do Luksemburga, który na pomoc rozwojową przeznacza co roku 1 proc. swojego PKB. W 2012 r. było to 310 mln euro.

Nie dotrzymujemy własnych deklaracji dotyczących wielkości pomocy

Skoro nie wydajemy na pomoc tyle, ile deklarowaliśmy, to może chociaż wspieramy jakieś wyjątkowe projekty? Podstawowym dokumentem mówiącym o celach w tym zakresie jest Wieloletni Program Współpracy Rozwojowej na lata 2012–2015. Dokument wskazuje listę 20 priorytetowych krajów, do których powinna trafiać nasza pomoc. Oprócz państw należących do Partnerstwa Wschodniego (tj. Ukraina) są to również kraje afrykańskie, np. Sudan Południowy czy Tanzania, a także Afganistan i Tadżykistan.
Jan Bazyl, dyrektor Grupy Zagranica, mówi, że podstawową słabością programu jest to, że nie zawiera on narzędzi, które pozwoliły na ocenę skuteczności pomocy. – Doświadczone kraje przy przygotowywaniu pomocy opracowują dokument zwany country strategy paper, określający przede wszystkim długofalowe cele, podług których można oceniać efektywność pomocy – zwraca uwagę Bazyl. Takie cele określa się w perspektywie dekady, a następnie sprawdza, jak zrealizowanymi projekty przyczyniły się do ich urzeczywistnienia. MSZ deklaruje jednak, że w następnym programie, którego konsultacje rozpoczną się w tym roku, takie cele będą określane.
Co ciekawe, największym beneficjentem polskiej pomocy międzynarodowej w 2012 r. były Chiny – kraj, który nie figuruje na liście krajów priorytetowych. Ponadto pomoc dla Państwa Środka nie poszła na budowę szkół, ale stanowiła część kredytu preferencyjnego. Ponieważ jednak taką formę OECD także uważa za pomoc rozwojową, trafia ona do statystyk, podwyższając ogólną wartość realnej pomocy. Trafiają tutaj też stypendia studenckie dla młodzieży z krajów rozwijających się, a także koszty wsparcia uchodźców czy pieniądze na walkę ze skutkami zmian klimatycznych.
Po odjęciu tych wszystkich form pomocy okazuje się, że nie jesteśmy tak hojni, jak można by sądzić po liczbach. Eksperci nazywają to zjawisko inflated aid (pompowanie pomocy) i zaznaczają, że jest powszechne w każdym cywilizowanym kraju. – Gdyby podliczyć tylko projekty i działania finansowane bezpośrednio przez państwo i społeczeństwo (np. Polską Akcję Humanitarną), to suma pomocy zamknęłaby się pewnie kwotą kilkudziesięciu milionów złotych – mówi Marcin Wojtalik z Instytutu Globalnej Odpowiedzialności. Zaznacza jednak, że nawet za tak niewielkie pieniądze powstają wartościowe projekty.