Co Bóg złączy, Polak coraz częściej rozdziela. Małżeństwo przestało być nienaruszalne. Założona na palec obrączka nie gwarantuje tego, że ona go nie opuści, a on będzie jej wierny.
Przykład idzie z góry. W kręgach polskiego establishmentu zakończenie małżeństwa, nawet jeśli trwa ono 20 albo 30 lat, przestaje być czymś niewykonalnym, wstydliwym, wymagającym ukrycia. Staje się tak samo naturalne jak podpisanie kolejnego kontraktu, kupno dzieł sztuki albo bywanie w określonych miejscach. Ot, jeszcze jedna aktywność zawodowo-towarzyska.
Rozwiedli się Grażyna i Jan Kulczykowie, Zygmunt Solorz-Żak i jego żona Małgorzata. Rozstał się z żoną po wielu latach były premier i były szef Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, na nowy związek zdecydował się aktor Zbigniew Zamachowski, dziennikarz Tomasz Lis, a showman Krzysztof Ibisz rozwodził się dwukrotnie. W małżeństwach z długim stażem z pierwszych stron gazet też trzeszczy. Danuta i Lech Wałęsowie podobno niemal ze sobą nie rozmawiają, a na rozwód nie zdecydowali się jedynie ze względu na dobitnie deklarowany katolicyzm byłego prezydenta. Nawet żona premiera Małgorzata Tusk przyznała niedawno, że jej związek z mężem wisiał na włosku i była niemal pewna, że nie przetrwa.
Ze sfery sacrum małżeństwo przeszło do profanum. Odzieramy je coraz częściej z magicznej mocy, w którą wierzyli nasi dziadkowie i rodzice. Dla nas, żyjących tu i teraz, większe znaczenie od sakramentalnego „tak” ma najczęściej jakość przyjęcia weselnego.
W Polsce zdecydowani zwolennicy rozwodów stanowią dzisiaj grupę dwukrotnie większą niż ich zagorzali przeciwnicy – wynika z badań CBOS. Obecnie jedynie co ósmy ankietowany (13 proc., od 2008 r. spadek o 2 pkt) twierdzi, iż bezwzględnie nie aprobuje rozwodów, co czwarty zaś (26 proc., wzrost o 6 pkt) wychodzi z założenia, że jeśli oboje małżonkowie zdecydują się na rozwiązanie małżeństwa w drodze postępowania sądowego, nie powinni mieć ku temu żadnych przeszkód. Sytuacje stanowiące wystarczający powód do rozwiązania małżeństwa to przede wszystkim brutalne traktowanie członków rodziny przez jednego z małżonków (95 proc. wskazań), opuszczenie rodziny (86 proc.) oraz alkoholizm męża lub żony (75 proc.). Dwie trzecie ankietowanych za wystarczającą przyczynę rozwodu uznaje zdradę małżeńską (65 proc.), a niespełna trzy piąte wymienia w tym kontekście niezgodność charakterów (57 proc.) oraz ich niedobranie seksualne (59 proc.).
Liberalnemu podejściu do akceptacji rozwodów służą głównie wiek, miejsce zamieszkania, wykształcenie oraz zasobność. Najmniej restrykcyjne w poglądach na dopuszczalność rozwodów są osoby rozwiedzione, niewierzące, deklarujące lewicową orientację polityczną, a ponadto kadra kierownicza i specjaliści wyższego szczebla, pracownicy administracyjno-biurowi, respondenci o najwyższych miesięcznych dochodach, badani w wieku od 25 do 34 lat, po studiach oraz mieszkańcy największych miast (Badanie „Aktualne problemy i wydarzenia” 31 stycznia – 6 lutego 2013 r., reprezentatywna próba losowa dorosłych mieszkańców Polski). – Ze względu na notowaną skalę rozpadu małżeństw Polacy zaczynają się coraz bardziej oswajać ze zjawiskiem rozwodów – ocenia Rafał Boguszewski z CBOS.

Wieczne dzieci

Od 2008 r. dość znacząco spada w Polsce liczba ślubów (z 257 tys. w 2008 r. do 206 tys. w 2011 r.). Profesor Krystyna Iglicka, demograf, rektor Uczelni Łazarskiego, szacuje, że w 2013 r. zawarto ich tylko ok. 185 tys., najmniej od zakończenia wojny. Był to już piąty rok z rzędu spadku liczby zawieranych małżeństw. Liczba sądowych finałów małżeństw tymczasem stale utrzymuje się w tym okresie na zbliżonym poziomie (od 61 do 65 tys. rocznie).
– Według ostatnich statystyk każdego roku rozstaje się 37 proc. zawieranych małżeństw. Ale te liczby będą większe. Zbliżamy się do wzorców amerykańskich, gdzie liczba rozwodów sięga już połowy liczby zawieranych związków, a do małżeństwa przywiązuje się coraz mniejszą wagę – przewiduje Bożena Jakubowska, psycholog i biegła sądowa, terapeuta małżeński z Rodzinnego Ośrodka Diagnostyczno-Konsultacyjnego w Warszawie.
Jej zdaniem nie da się wskazać jednej przyczyny, która stoi za twierdzeniem powtarzanym przez nas coraz częściej i coraz chętniej, brzmiącym: rozwód jest dobry. Z jednej strony odpowiada za niego radykalna zmiana postaw społecznych ogółu Polaków, czyli nastawienie coraz bardziej indywidualistyczne z sytuowaniem siebie w centrum świata, z drugiej realna emancypacja kobiet, z trzeciej brak dojrzałości wielu mężczyzn. Lawinę przerwanych małżeństw uruchomiła kilka lat temu narastająca niezależność ekonomiczna Polek, w latach 70. i 80. nie tak powszechna jak dzisiaj.
– Czy się to komuś spodoba, czy nie, w przeszłości wiele kobiet w Polsce tkwiło w związkach, które nie dawały im satysfakcji pod właściwie żadnym względem. Zapewniały jedynie minimum egzystencji, dach na głową i brak społecznego odium tej niechcianej, bo porzuconej. Dzisiaj wszystkie te kryteria są już nieaktualne. Kobiety są lepiej wykształcone od mężczyzn, w wielu zawodach zarabiają tak samo dobrze, więc, podpierając się klasykiem, można stwierdzić, że byt przestał kształtować ich świadomość. Oczekują partnerstwa i jeśli go nie dostają, odchodzą – dodaje Bożena Jakubowska.
Optymalny wiek rozwodowy dla kobiet to czas przed ukończeniem 30. roku życia. Nawet jeśli mają dzieci z nieudanego związku, są jeszcze dla nowych potencjalnych partnerów na tyle atrakcyjne, że zwykle bez większych problemów udaje im się ponownie ułożyć życie. Dla mężczyzn ten okres przychodzi nieco później. Zaczyna się po trzydziestce, kończy przed czterdziestką. W tym okresie wielu mężczyzn jest już, jeśli nie dość zamożnymi, to przynajmniej z perspektywą na syte życie (o ile oczywiście podejmowali wcześniej odpowiedzialne decyzje zawodowe), ale jeszcze na tyle młodymi, że założenie drugiej pełnej rodziny (z dziećmi) i poświęcenie jej sporej ilości czasu nie stanowi dla nich większych ograniczeń.

Po wielu nieporozumieniach, konfliktach, kłótniach małżonkowie patrzą na siebie z wielkim zdziwieniem, jakby widzieli osobę obcą, nieznaną wcześniej

Jak jednak ustaliła w czasie swoich badań Judith Wallerstein, psycholog z uniwersytetu w Berkeley, zwykle tylko połowa rozwiedzionych kobiet i jedynie co trzeci mężczyzna po rozwodzie może jeszcze odczuwać rodzinne szczęście. Dla reszty sądowe rozwiązanie małżeństwa jest doświadczeniem trwale odciskającym piętno w psychice. W wielu wypadkach trauma ta może trwać nawet 10, a bywa, że i 15 lat. Co trzecia kobieta i co czwarty mężczyzna dochodzą ostatecznie do wniosku, że życie po rozwodzie jest smutne i pozbawione satysfakcji.
Zmarły niedawno psycholog Andrzej Rutowski, autor skomplikowanych testów psychologicznych sprawdzających zgodność potencjalnych małżonków, pisał: „W Stanach Zjednoczonych dwie trzecie osób z przedziału wiekowego 35–50 lat ma za sobą rozwód bądź zamierza się rozwieść. W Polsce jest niewiele lepiej. Dlaczego tak się dzieje, choć wszyscy w momencie zawierania ślubu zgodnie deklarują miłość oraz wierzą, że ich związek będzie trwały? Złe kryteria doboru, zmienność charakteru, a także, co bardzo istotne, brak dojrzałości. Po wielu nieporozumieniach, konfliktach, kłótniach małżonkowie patrzą na siebie z wielkim zdziwieniem, jakby widzieli osobę obcą, nieznaną wcześniej”.
Wspomniany deficyt dorosłości zdaniem specjalistów dotyczy dzisiaj w większym stopniu mężczyzn niż kobiet. Uzależnieni od rodziców, nawet w wieku 40 lat, przesadnie liczący się z ich zdaniem, opierający podejmowanie decyzji lub jej zaniechanie na ocenie matki, a nie żony, szukający opiekuńczych skrzydeł, pod którymi mogą się skryć, nie potrafiąc zapewnić swojej rodzinie bezpieczeństwa – to wszystko cechy wielu współczesnych Polaków. Niczym dzieci w piaskownicy, nigdy nie wyrośli do końca z krótkich spodenek. Wolą zajmować się swoimi zabawkami – dziś ich rolę odgrywają samochody, podróże, gadżety – uciekając od odpowiedzialności.
– Przez niemożność stworzenia oparcia dla żony i dzieci mężczyźni realnie stają się słabszą płcią. Pozbawioną siły i energii, bez iskry, bez przyszłości – ocenia Bożena Jakubowska.
Ale i kobiety nie są bez winy. Coraz częściej przekonane o własnej wysokiej i stale rosnącej wartości ekonomicznej ustawiają partnerom coraz wyżej poprzeczkę. Wspólną przyszłość w dużym stopniu uzależniają od jej pokonania. Niepowodzenie nie wróży niczego dobrego, a ryzyko poszukiwania wydajniejszego „akrobaty” rośnie. A to już prosta droga do tego, by się rozstać.
Nie bez znaczenia jest również ogólne społeczne rozluźnienie norm obyczajowych. Dzisiejsze punkty odniesienia, o ile jako jeden uniwersalny zbiór w ogóle kogokolwiek jeszcze interesują, mają charakter raczej postmodernistyczny. Właściwie każdy światopogląd jest tak samo dobry, nie ma więc powodów, by kwestionować sposób życia tak małżeństw, jak i ludzi rozwiedzionych. Większość z nas uważa też, że nie ma prawa oceniać indywidualnych motywacji ludzi, którzy wybierają określony model funkcjonowania. Nie ma też mowy o ostracyzmie skierowanym w stronę rozwiedzionych, częściej są oni raczej oceniani korzystnie, jako ci, którzy mieli odwagę zmienić swoje życie, wyrwać się z krępującego ich, niezdrowego, źle zaprojektowanego układu.

To nie koniec, lecz początek

Choć rośnie liczba par, które po latach wspólnego życia postanawiają odejść w różne strony, coraz więcej robi to w cywilizowany sposób.
– To niestety bardzo widoczny fakt, że w statystycznej kategorii o nazwie „gotowość do rozwodu” Polska notuje bardzo duże wzrosty. Ale jednocześnie zwiększa się przekonanie, że zakończenie związku nie musi oznaczać strzelania do siebie z broni o ciężkim kalibrze i wielomiesięcznego obrzucania się błotem. Coraz częściej w czasie rozwodów wygaszamy emocje, staramy się rzeczowo ustalić warunki rozstania, podzielić zgromadzonymi dobrami i zacząć z czystym kontem żyć na nowo. Mamy dość często przekonanie, że rozwód nie jest końcem życia, ale jego początkiem, że na nim zyskujemy, a nie tracimy. To duża zmiana jakościowa – przekonuje Dorota Fedorowska, mediator z firmy Primum Consensus, członek Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.
Paradoksalnie bywa również, że na rozwodach zyskują nie tylko byli małżonkowie, lecz także dzieci. Kiedyś podstawowym hamulcem powstrzymującym, głównie partnerki, przed odprawieniem męża była troska o to, by potomstwo wychowywało się w pełnej rodzinie. By nie było narażone na wytykanie palcami przez kolegów ze szkoły i z podwórka, by z dzieci się nie śmiano, nie zaliczano do grupy sprawiającej potencjalne problemy wychowawcze albo, co jeszcze groźniejsze, nie zaliczano do patologii. Przez to obie strony małżeństwa tolerowały np. alkoholizm męża albo „lekki” styl bycia żony. Dzisiaj psychologowie nie mają wątpliwości, że to droga na manowce, jeszcze bardziej niebezpieczna niż przeprowadzenie rozwodu. Lepiej bowiem dla dzieci, by na stałe miały jednego dobrego rodzica, niżby ich codzienna egzystencja była zatruwana toksycznymi zachowaniami ojca lub matki, w praktyce niezasługujących na to miano.
– Obecnie bywa tak, że po rozwodzie dzieci miewają lepiej niż przed nim. Przynajmniej teoretycznie. Rodzice nagle mają dla nich znacznie więcej czasu. Dodatkowo toczą między sobą boje o uwagę dziecka, o to, któremu z nich będzie ono bardziej oddane. Przez to starają się przychylić mu nieba. Bywa, że wychodzi mu to na dobre, jeśli rzeczywiście rodzicom zależy na nim, a nie na ukaraniu partnera. Ale bywa też gorzej, jeśli dziecko staje się maskotką, świecidełkiem, kolejną zdobyczą, adorowaną jedynie po to, by byłemu mężowi lub żonie zrobić na złość – tłumaczy Bożena Jakubowska.
Bez względu na to, czy przysięga małżeńska brzmi tak: „Świadomy praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny, uroczyście oświadczam, że wstępuję w związek małżeński, i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”, czy tak: „Biorę cię za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci, tak mi dopomóż Panie Boże”, traktujemy te słowa coraz częściej jedynie jak wyciskający łzy wzruszenia element niegroźnego ceremoniału. Niegroźnego, bo odwoływalnego. W końcu żon i mężów można mieć wiele, byle nie w tym samym czasie. Przynajmniej według prawa, które obowiązuje dzisiaj.