Pragnę zaznaczyć z całą stanowczością, że tekst, który zaczęli państwo czytać, nie ma nic wspólnego z referendum w sprawie odwołania prezydent Warszawy.

Dokładnie tak, jak nie mają z nim najmniejszego nawet związku: znalezienie funduszy na dokończenie obwodnicy Warszawy, wybór pani Gronkiewicz-Waltz na przewodniczącą PO tamże, ani żadne w ogóle wydarzenia, jakimi w ostatnim czasie los tak hojnie obdarował naszą stolicę. Po prostu, gdy w niedawnym wywiadzie prasowym komendant Straży Miejskiej w Warszawie zadał retoryczne i nabrzmiałe troską o mieszkańców miasta pytanie: „Zlikwidować straż miejską? I co w zamian?” – postanowiłem ruszyć na pomoc.

Ubiegły rok, do Brugii przybywa autem cudzoziemiec z Polski. Parkuje w miejscu, wydaje się, do tego przeznaczonym. Jednak błyskawicznie pojawia się przed nim patrol policji municypalnej. „Najmocniej przepraszam” – odzywa się strażnik miejski z Brugii i sama ta grzecznościowa forma wprowadza Polaka w stan szoku. Gdy po chwili ochłonie, usłyszy: „Tu, niestety, nie wolno parkować”. Zamieszkały w Warszawie Polak kuli się, czekając na cios – kwotę w euro, która zrujnuje jego wyjazd, ale... żadna suma nie pada. „Można zaparkować tu i tu” – mówi Belg, pokazując na planie miasta. Patrzy jednak na tablice rejestracyjne i wypowiada kwestię, po której życie Polaka już nigdy nie będzie takie samo: „Proszę jechać za mną, ja to miejsce pokażę”. Po chwili auto stoi tam, gdzie stać może i powinno. „Miłego pobytu w naszym pięknym mieście” – kończy strażnik i uśmiecha się, a Polakowi świat wiruje przed oczami.
Nowy Jork. Polak biegnie przez ulicę, bo taksówka, bo na lotnisko. Drogę zastępuje mu mężczyzna w uniformie z napisem Metropolitan Police. Jest ogromny, czarny, łysy i ma surowe spojrzenie, które kieruje... w stronę kierowców nadjeżdżających aut. Zatrzymuje je w jednej chwili władczym gestem. Polak, który oczami wyobraźni widział już swoją twarz na policyjnym zdjęciu z aresztanckim numerem, zadziera głowę, by zobaczyć... uśmiech na twarzy olbrzyma. „This is New York, man” – mówi metropolitalny i wznawia ruch, gdy widzi, że nieszczęśnik z Polski jest już bezpieczny po drugiej stronie.
Warszawa. Kobieta z malutkim, chorym dzieckiem na ręku odkrywa, że prędko nie pojedzie do lekarza, bo umundurowani jegomoście zakładają właśnie na koło jej auta żółciutką, aż oczy bolą, blokadę. Pośpiech, nie wiadomo, jak długo lekarz zaczeka. „Ile mam zapłacić?” – wyciąga portfel. „Nic z tego, trzeba iść na Mokotowską”. „To pół godziny!” – kobieta przekrzykuje płacz dziecka. „My tylko wykonujemy polecenia” – stojący obok strażnik miejski wzrusza ramionami i zapala papierosa. Warszawa. Budynek sądu przy ul. Kocjana. Z sali sądowej wychodzi zapłakany mężczyzna, porusza się o kulach. Właśnie dostał grzywnę za niewłaściwe parkowanie i „stawianie oporu” strażnikom. „To wszystko, co mam do końca miesiąca!” – żali się inwalida. Wokół gromadka „świadków w sprawie” w mundurach straży miejskiej, którzy nawet nie próbują ukrywać, o co chodziło naprawdę: „Chcieliśmy stówkę do podziału, następnym razem będziesz mądrzejszy, dziadku”. I znów Warszawa. Telewizyjny reportaż o starszym małżeństwie, któremu odholowano auto za niewłaściwe parkowanie. Jego odzyskanie kosztuje – bagatela – 600 zł, postanawiają więc... sprzedać swoje ślubne obrączki. Czekam na ciąg dalszy w mediach, może ktoś uzna, że coś trzeba zmienić w drakońskich przepisach, w końcu za rzucenie kamieniem w policjanta na służbie podczas manifestacji w tym samym mieście sąd wymierzył karę zadecydowanie niższą. Ale nie ma ciągu dalszego.
Kiedy pierwszą z tych historii, tę z Brugii, opowiedziałem strażnikowi miejskiemu, który spisywał protokół mojego własnego wykroczenia, odparł: „Ale po co mi pan o tym mówi?”. Czy potrzebny jest lepszy dowód, że ten felieton nie ma nic wspólnego z referendum?
Można dać mandat za złe parkowanie, można też pokazać na planie miasta, gdzie są wolne miejsca. To drugie robią w Belgii, to pierwsze u nas