Kiedyś kablowanie, dzisiaj przejaw obywatelskiej troski. W donoszeniu nie ma nic złego. Nie donoszą tylko ci, którzy mają coś na sumieniu. Polacy dobrymi kapusiami? Wielu z nas nie widzi w tym już nic zdrożnego. Ale czy wszyscy?
Słynny dialog z polskiego kina: „Olo, czujesz?”. „Tak, ale to nie gówno, to padlina. Jak taki zaczyna od kapowania, to na czym skończy? ”, „Na Powązkach”. Na początku lat 90., w czasach kiedy powstawał film „Psy”, donoszenie było jeszcze w Polsce czymś wstydliwym, godnym napiętnowania, narażającym nie tylko na społeczny ostracyzm, lecz także na wybicie zębów. Kiedy młody policjant donosi na starszych kolegów, dawnych esbeków, informując przełożonych, że w nocy na wysypisku śmieci planują palić tajne akta, czyli dowody inwigilacji, zacierając ślady przestępstw komunistycznego aparatu opresji, naraża się na środowiskowe potępienie.
Dzisiaj wielu z nas jest przekonanych, że w przekazywaniu informacji na temat kolegów z pracy, sąsiadów, znajomych albo przypadkowych osób innym osobom nie tylko nie ma nic, co owo potępienie by powodowało, ale przeciwnie – postawa taka godna jest pochwały.
– Nie mamy już problemu z tym, że jeśli ktoś łamie przepisy i ogólne normy, nie tylko naszym prawem, lecz także obowiązkiem jest poinformowanie o tym odpowiednich służb, które zrobią porządek z takim człowiekiem dla naszego dobra i bezpieczeństwa – ocenia Izabela Kielczyk, psycholog, trener kadry menedżerskiej. – Podobnie jest z telefonem do straży miejskiej albo na policję, jeśli w czasie ciszy nocnej nasz sąsiad zbyt głośno słucha muzyki. Dzwonimy i nie odczuwamy już żadnego etycznego dylematu: czy robimy dobrze, czy źle. To zdecydowanie inna postawa niż kilka, kilkanaście lat temu. Wtedy takie działania sami interpretowalibyśmy pejoratywnie jako donosicielskie kablowanie. Dzisiaj uważamy, że działamy w interesie ogółu, lokalnej społeczności, która po prostu broni się przed efektami działań jednostki niedostosowanej społecznie. To ta jednostka wymaga napiętnowania, a nie ludzie, którzy wytykają ją palcami – dodaje specjalistka.

Patrzenie na ręce

Historia z życia: pracodawca musi często przebywać poza miejscem pracy, ponieważ bierze udział w dziesiątkach różnych spotkań. Z tego powodu zatrudnił osobę do „monitoringu pracowników”. W czasie nieobecności prezesa ma patrzeć na ręce zatrudnionym i informować go o wszystkim, co się dzieje. Osoba ta nie musi wykonywać żadnych innych czynności, jej jedynym obowiązkiem jest przekazywanie informacji na temat współpracowników.
Początki były bardzo trudne, bo na „donosicielu” od razu spoczęło odium kapusia. Wszyscy go unikali, nikt nie chciał z nim rozmawiać. Firmowy intranet zaroił się od złośliwych żartów na jego temat, przeradzających się chwilami w stek brutalnych wyzwisk. Zarzucano mu, że będzie wymyślał niestworzone historie na temat poszczególnych osób, a ten, kogo nie polubi, od razu może się pożegnać z posadą. Potem jednak się okazało, że fikcyjnych „donosów” nie było, właściciel firmy otrzymywał rzetelne informacje, nikt z pracowników nie został zwolniony, a całe zamieszanie przypominało bajkę o żelaznym wilku.
Trudno przy tej okazji pominąć drugą stronę medalu, czyli punkt widzenia pracodawców. Jeden z nich mówi tak: a co w tym dziwnego, że szef wyznacza osobę do nadzorowania zespołu podczas jego nieobecności. Niestety większości zatrudnionych kompletnie nie można ufać. Wiem, jak jest w mojej firmie. Gdy tylko wyjdę, praca zamiera, i dlatego zatrudniłem kierownika, który pilnuje innych, wydziela papier i sprzęt biurowy, bo pracownicy wynosili go do domu, czy cukier do kawy, bo wcześniej kilogram wystarczał pięciu osobom na pół dnia. Sprawdza, czy internet jest wykorzystywany do realizowania służbowych obowiązków, bo wcześniej służył do czatów, oglądania głupich filmów i ściągania muzyki. Ma też informować mnie, kto jak pracuje. W końcu to ja płacę. Dopóki Polacy nie staną się odpowiedzialni za swoją pracę, takie rozwiązania są konieczne. Zresztą moim zdaniem działają w wielu firmach, nie tylko w mojej, tylko się o tym głośno nie mówi.
W tym kontekście donosicielstwo jawi się jako odpowiedź na abnegacką postawę pracowników, czyli jest dobre. Ale czy taki charakter ma zawsze? Zdaniem fachowców konieczne jest dzisiaj rozdzielenie dwóch rodzajów denuncjacji. Bo wbrew pozorom mają one zupełnie różne genezę, przebieg i efekty. Zasługują również na odmienną ocenę. I w żadnym razie nie można między nimi stawiać znaku równości.
– Zawsze istotne jest pytanie o pobudki takiego postępowania – przekonuje Karol Wolski, psycholog, wykładowca w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Tu podział jest zero-jedynkowy. Informacje prawdziwe przekazane w dobrym celu to donoszenie etyczne, pozostałe, czyli fałszywe, przekazane tylko po to, by komuś zaszkodzić, to donoszenie nieetyczne. O ile liczba tych pierwszych zachowań rośnie i jest to dobre, o tyle jeśli liczba drugich zacznie rosnąć, będzie gorzej – dodaje.

Donos w służbie władzy

Problemy z oceną tego, co można robić – w interesie społecznym – a co wciąż jest zwyczajnym podkładaniem świni, jeszcze przez jakiś czas jako społeczeństwo zapewne mieć będziemy. Bierze się to przede wszystkim z historycznie zaburzonego znaczenia słowa „donoszenie”. W II Rzeczpospolitej miało one określone znaczenie i zamknięte było w dobrze rozumianych normach. Zjawiskiem nietolerowanym było np. przekazywanie fałszywych informacji policji w celu dyskredytacji konkurenta w interesach, ale czynnościami takimi zajmowali się jedynie ludzie podejrzanego autoramentu. Na przykład słynni szopenfeldziarze (złodzieje sklepowi), kasiarze (otwierający kasy z precjozami) czy sutenerzy. Policja zresztą większość takich wyssanych z palca donosów lekceważyła, ponieważ nauczona doświadczeniem wiedziała, że nie mają one najmniejszego oparcia w faktach.
Czym innym z kolei było przekazywanie określonych informacji przez przedstawicieli elity – profesorów, wojskowych, lekarzy, adwokatów, literatów i artystów. Tu nie było mowy o donoszeniu, ponieważ wszystko, o czym informowano, zawsze musiało mieć odbicie w rzeczywistości. Kodeks honorowego postępowania jednoznacznie wykluczał wprowadzenie rozmówców w błąd w ramach przemyślanego działania. Mogło się to zdarzyć jedynie nieświadomie, ale i wtedy skutkowało koniecznością odbycia towarzyskiej pokuty. Działanie z premedytacją zawsze kończyło się raptownym i nieodwołalnym wykluczeniem z kręgu towarzystwa, co w II Rzeczpospolitej dla wielu bywalców salonu było sankcją porównywalną ze śmiercią. Śmierć tę zresztą, zwykle samobójczą, dość często powodowało.
Wśród przedstawicieli tej grupy w ogóle zresztą nie funkcjonowało sformułowanie „donoszenie”. Przekazywanie sobie wiedzy, często poufnej i nie zawsze wygodnej dla określonych osób, było normą. Na takich nieoficjalnych przekazach opierało się wiele interesów, dzięki temu dopuszczano do środowiska wybrańców nowych kandydatów, nawiązywano romanse, zawierano małżeństwa, rozwodzono się. W ten sposób również umożliwiano rozpoczynanie lukratywnych karier dzieciom bądź, co było rzadsze, definitywnie je przekreślano.
Nikomu się tu nie mieściło w głowie, aby oszukiwać na podatkach czy w inny sposób łamać prawo ustanowione przez demokratycznie wybrany Sejm, wyzwolonej spod zaborczej okupacji Polski. Zwyczajnie nie było takiej możliwości, nie istniała taka alternatywa. Tym samym nie mogło funkcjonować donoszenie w złej wierze, bo i jego przyczyn trudno by szukać. A jeśli zdarzały się wyjątki, to jedynie potwierdzały regułę.
Wojna, jak w wielu dziedzinach, zmieniła wszystko. Nie będziemy tu oceniać postaw osób, które przekazywaniem informacji o innych w tym czasie zajmowały się z powodu swoich przekonań, ze względów finansowych czy z uwagi na czystą zawiść. Sytuacja była wtedy tak dramatyczna i skomplikowana, że tylko ten, kto musiał dokonywać w tym czasie codziennych wyborów, mógłby się na ten temat wypowiadać.
Ale już okres powojenny, pozbawiony bezpośredniego zagrożenia życia (może poza latami 1945–1947), czyli PRL, był czasem, kiedy relatywizmowi postaw moralnych w sposób niemalże urzędowy sprzyjała władza przywieziona w czołgach znad Wołgi nad Wisłę. Dla niej im bardziej byliśmy skundleni, im mniej było w naszym postępowaniu uniwersalnych norm, im więcej wszelkiego rodzaju świństwa, tym było lepiej. Hordą rozwydrzonych chłoporobotników promowanych na autorytety nadające życiu społeczeństwa wybijany młotem rytm rządziło się lekko, łatwo i przyjemnie. Ale aby władza mogła trzymać naród za pysk, musiała stworzyć mechanizm kontroli. A właściwie cały system. System denuncjacji.
W przeciwieństwie do II Rzeczpospolitej w PRL nie było podziału na donoszenie moralne i niemoralne. Każde było bowiem pozbawione moralności, ponieważ sprzyjało umacnianiu się komunistów, konserwowało układ, który powodował wewnętrzne gnicie kraju, odbierał ludziom energię, zamykał ich w swoich światach, coraz bardziej ograniczanych przez wszędobylską policję polityczną. Każda przekazana informacja, nawet z pozoru mało istotna, o koledze z pracy, sąsiedzie, znajomym w określonym momencie mogła posłużyć do złapania kogoś za gardło, zmuszenia do uległości, psychicznego gwałtu. Nawet tak błaha, że ktoś pracuje na czarno, pędzi bimber, handluje walutą i cielęciną. Albo napisał na murze „Precz z komuną” czy „Telewizja kłamie”. Każdy donos służył władzy ludowej, pomagał jej trwać, bo to trwanie było możliwe tylko dzięki bojaźni ludzi, ich zastraszaniu, wyciąganiu haków, które w dużym stopniu pochodziły właśnie z denuncjacji.
– Rzeczywiście w tej dziedzinie my, Polacy, mamy się czym pochwalić. Przekazywanie informacji o innych ludziach ma w naszym kraju długie i niekoniecznie dobre tradycje – tłumaczy Leszek Mellibruda, psycholog, właściciel Active Business Mind. – Dzisiaj jednak o tym zjawisku trzeba mówić w zupełnie innym kontekście, nieporównywalnie lepszym – jako o cnocie budującej społeczeństwo obywatelskie, a nie przywarze stawiającej przed nim bariery.

Czujność obywatelska

Faktycznie. Bo czy telefon na policję z precyzyjną informacją, że daną drogą jedzie kierowca, który wcześniej wypił tak dużo alkoholu, że nie mógł trafić kluczykiem do stacyjki, jest zły? Albo donos, że pod płotem przedszkola od jakiegoś czasu przechadza się podejrzany typ, który dziwnie patrzy na dzieci, zasługuje na potępienie? Czy może informacja o tym, że nasz umięśniony sąsiad, admirator złotej biżuterii, właśnie kupił pachnącej blond żonie nowy luksusowy samochód, choć obydwoje nie mają pracy, nie powinna trafić do urzędu skarbowego?
Wszystkie te sytuacje dobitnie pokazują, że donoszenie jest pod pewnymi warunkami dobre, ponieważ chroni zdrowy trzon społeczeństwa przed kretynami, zboczeńcami i przestępcami, którzy potencjalnie mogą wyrządzić innym nieodwracalne szkody. Dlaczego umiejąc sobie wyobrazić ich następstwa, mamy na nie czekać, nie eliminować sprawców profilaktycznie, jeszcze zanim do nich dojdzie? Tego nikt, nawet my sami pod pozorem źle pojmowanej moralności, nie powinien nam zabraniać. Musimy wreszcie pojąć, że podejmowanie takich inicjatyw jest chwalebne.
Zdaniem psycholog Izabeli Kielczyk na zmianę ogólnego postrzegania charakteru denuncjacji wpływa przede wszystkim postawa młodych ludzi, którzy tę chwalebność zrozumieli zupełnie „bezboleśnie”, przyjęli ją naturalnie. Dla nich, pozbawionych garbu złych doświadczeń PRL, przekazywanie informacji o osobach, które lekceważą normy stworzone w celu systematyzacji naszego życia i tym samym wpływające na pogorszenie jego całościowej jakości, jest tak zwykłe jak oddychanie. Nie wiąże się ani z pozytywnym, ani negatywnym ładunkiem emocjonalnym.
– Ludzie w wieku około 20–30 lat nie są skażeni odium tamtych czasów. Dzięki temu popychają nas w stronę zachodnich standardów, które są jednoznaczne i restrykcyjne, w których nie ma szans na tolerowanie złych, antyspołecznych postaw. W tym wielka nadzieja – ocenia Izabela Kielczyk.
W Zurychu nikogo nie oburza to, że jeśli nawet na chwilę wywiesi się pranie na balkonie, trzeba liczyć się z tym, iż ktoś z sąsiadów zadzwoni na policję, która nierozważnemu mieszkańcowi wręczy mandat. Bo prania wieszać nie wolno. Podobnie żadnych kontrowersji nie wywołuje napominanie pasażerów komunikacji miejskiej, którzy nie kasują biletów zaraz po wejściu do autobusu, żeby zrobili to jak najszybciej. Bo ich jazda na gapę oznacza konieczność pokrycia kosztów tym wywołanych przez ogół podatników – a dlaczego niby oni mają to robić? W Berlinie wyjście na spacer z psem bez torebki na odchody na pewno skończy się mandatem, bo natychmiast możemy się spodziewać denuncjacji z każdej strony. Bo niby czemu na publicznym, równo przystrzyżonym trawniku ma leżeć coś, co nie pasuje do niego ani konsystencją, ani kolorem? W Nowym Jorku pozostawienie śmieci z dala od śmietnika natychmiast budzi sąsiedzką aktywność, podobnie zaparkowanie auta w pobliżu hydrantu. Bo gdy wybuchnie pożar, straż będzie miała trudniejszą pracę, a niby czemu ma mieć trudniej, skoro w ratowaniu życia ludzi liczą się sekundy? Jeśli na zamkniętym osiedlu domów jednorodzinnych w Orlando na Florydzie właściciel zasadzi inną trawę, niż zaleca to administracja (a do wyboru ma około pół tysiąca gatunków), musi się spodziewać natychmiastowej reakcji i mandatu w wysokości kilkuset dolarów. A potem także uśmiechów politowania ze strony sąsiadów. Bo skoro dwieście rodzin może się dostosować do zaleceń w celu estetycznej dbałości o okolicę, to dlaczego jedna czarna owca ma być tolerowana?
Nieprzestrzeganie norm jest dzisiaj nieopłacalne także ze względu na rozwój techniki. To właśnie ona jest coraz częściej wykorzystywana do rejestrowania wykroczeń w ruchu drogowym, ale także innych działań wartych jednoznacznych, negatywnych ocen. Kierowcy montują w samochodach kamery, większość z nas dysponuje telefonami, którymi można nagrywać filmy w dobrej rozdzielczości. Potem utrwalone w ten sposób zdarzenia stają się również dowodami dla policji, czarno na białym pokazując, że do przewinienia doszło, jaki dokładnie był jego przebieg i kto jest sprawcą. Zresztą policja jednoznacznie zachęca do donoszenia. Trudno zresztą się nie zgodzić, że to w naszym wspólnym interesie.
– Coraz częściej z własnej inicjatywy informujemy o naruszeniach prawa. Jeżeli ktoś jest pewny, że ma obok siebie przestępcę, a nawet osobę, która łamie ważne, przyjęte i powszechnie tolerowane normy społeczne, przekazanie odpowiednim służbom informacji na ten temat nie jest żadną denuncjacją. Świadczy za to o wysokiej dojrzałości społecznej i cnotach obywatelskich, które mamy. To postawa jednoznacznie godna naśladowania – ocenia mł. insp. Marek Kąkolewski z Komendy Głównej Policji.

To ze zdenerwowania

Ale choć kablowanie w dobrej wierze – ochrony interesów społeczności przed „zamachami” ze strony niedostosowanych jednostek – należy wspierać, to zdaniem specjalistów wciąż za dużą rolę w Polsce w tym zjawisku odgrywają motywacje negatywne. Bo, jak podkreśla psycholog Karol Wolski, Polacy wciąż w dużym stopniu schlebiają twierdzeniu, że jeśli ktoś jest bogaty, to na pewno kradł. Zgadza się z nim prof. Janusz Czapiński z Uniwersytetu Warszawskiego, autor cyklicznej Diagnozy Społecznej. Jego zdaniem Polacy nie mają szczególnych więzi z innymi, wszystkich podejrzewają o oszustwa i złe intencje. Mało ze sobą rozmawiamy, prawie w ogóle się nie rozumiemy. Ma to miejsce w naszych domach, firmach, na ulicy. Patrzymy na siebie spode łba, utrzymując stałe napięcie, szykując się do odparcia wyimaginowanego ataku, choć nawet nie wiemy, z której strony się go spodziewać. Stąd fałszywe donoszenie, zwyczajna próba szkodzenia innym dla zasady wszystkimi możliwymi metodami.
Jeśli w ogóle kiedykolwiek uda się wyeliminować to złe tło, zapewne nie nastąpi to wcześniej niż w bardzo odległej przyszłości. Tym bardziej że jeśli spojrzeć na wyniki badań społecznych, przesadnych powodów do optymizmu nie ma. Według TNS OBOP zaufanie do innych ludzi przejawia obecnie tylko 14 proc. Polaków. Z takim wynikiem zajmujemy w tej kategorii ostatnie miejsce w Unii Europejskiej. Wśród Duńczyków wskaźnik ten sięga 75 proc. Z kolei 73 proc. z nas uważa, że w kontaktach z ludźmi należy być ostrożnym. Jeśli dołożyć do tego wyniki ustaleń CBOS informujące o tym, że aż 86 proc. dorosłych Polaków przynajmniej od czasu do czasu bywa zdenerwowanych i rozdrażnionych, w tym ponad jedna trzecia doznaje tego rodzaju uczuć często lub bardzo często, to powody do niemoralnego donoszenia mamy podane jak na dłoni. Niemal trzy czwarte z nas (71 proc.) odczuwa znużenie i zniechęcenie (w tym mniej więcej jedna czwarta doświadcza tych uczuć co najmniej często), a dwie trzecie (68 proc.) – ma poczucie bezradności (w tym co piąty miewa je często lub bardzo często). Niemal trzy piąte respondentów (58 proc.) przyznaje, że od czasu do czasu ogarnia ich wściekłość (w przypadku co siódmego zdarza się to co najmniej często). Wielu z nas jest zatem niezrównoważonych.
A to też świetnie sprzyja szkodzeniu innym. Jak przekonuje Leszek Mellibruda, owe irytacja i zdenerwowanie (bywa, że biorące się z frustracji i niedocenienia) są przyczyną donoszenia w korporacjach. Tutaj to element gry między poszczególnymi osobami albo koteriami i różnymi grupami interesów. – Najgorsze jest to, że szefowie chcą zatrudniać pracowników „pomocnych”, takich, którzy będą mieli oczy i uszy szeroko otwarte. To zjawisko można nazwać menedżerskim bluszczem, owijaniem się ludźmi przez zarządzających. Niestety te trendy wywołują modę na „psie przywództwo”, które dzisiaj w korporacjach dominuje. A prowadzi jedynie do narastania problemów, całkowitej likwidacji zaufania, sporów na noże – tłumaczy Mellibruda.
Czy zatem rzeczywiście nie taki diabeł straszny, jak go malują? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sam.
Jeśli ktoś łamie przepisy, nie tylko naszym prawem, lecz także obowiązkiem jest poinformowanie o tym odpowiednich służb, które zrobią porządek z takim człowiekiem