W żartach skrót NSA, najtajniejszej organizacji w Ameryce, rozszyfrowuje się: No Such Agency . Teraz cały świat trąbi o instytucji, której nie ma. I o masowej inwigilacji, którą się tajnie zajmowała.
11 września 2001 r. Michael Clayden, ówczesny szef Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA), przybył do siedziby głównej w Fort Meade odrobinę wcześniej. To był wtorek, a we wtorki i czwartki tradycyjnie odbywał rano spotkanie z członkami kierownictwa agencji. Do swojego gabinetu w narożniku budynku Ops 2B wjechał jak zwykle prywatną windą. Około godziny 8:48, kiedy spotkanie jeszcze trwało, do gabinetu wpadła jego asystentka Cindy Farkus, informując, że w północną wieżę World Trade Center uderzył właśnie samolot. W pierwszej chwili Hayden pomyślał, że musiała to być awionetka, która w bardzo niefortunny sposób zboczyła z kursu. Dyrektor zdążył jedynie zerknąć na ekran telewizora, gdzie CNN pokazywało płonący budynek. „Podejrzanie duży pożar jak na mały samolot” – pomyślał Hayden. Po chwili asystentka wpadła do gabinetu po raz drugi, z jeszcze gorszą wiadomością – tym razem drugi samolot uderzył w południową wieżę.
To był jeden z najważniejszych dni w historii agencji. Dzień, w którym znalazła nowy cel i kierunek działania i który przygotował grunt pod aferę, jaką swoim przeciekiem rozpętał w ubiegłym tygodniu Edward Snowden.

Klub dla geeków

NSA powołał w 1947 r. prezydent Harry Truman. Agencja miała być tak tajna, że prezydent nie poprosił w tej sprawie o zgodę Kongresu ani nawet nie poinformował o utworzeniu nowej organizacji wywiadowczej. Jej domeną miał być świat liczb, łamanie i tworzenie szyfrów, przechwytywanie komunikatów wysyłanych przez wroga oraz ich analiza. Tak jest do dzisiaj. Dwie podstawowe funkcje agencji to zapewnienie bezpieczeństwa komunikacji dla rządu USA oraz analiza przechwyconych sygnałów. Chociaż są to bardzo ważne zadania, był czas, kiedy dyrektor NSA musiał walczyć o miejsce przy tym samym stole z dyrektorem CIA. W ciągu ostatniej dekady jednak wiele się zmieniło. NSA stała się największą, najlepiej finansowaną i najbardziej zaawansowaną technologicznie organizacją wywiadowczą na świecie.
Siedziba agencji znajduje się w Fort Meade w stanie Maryland. Czarny i nieprzenikniony niczym kubrickowski monolit budynek, który jest najczęściej pokazywany jako kwatera główna, to tylko jeden z ponad pięćdziesięciu budynków, w których mieści się centrala. Chociaż z zewnątrz wygląda jak zwykły biurowiec, tafla ciemnego szkła skrywa coś jeszcze. To miedziany kokon, który od wewnątrz oplata cały budynek i stanowi ochronę przed podsłuchem kogokolwiek, kto chciałby uszczknąć choć odrobinę z tego, co dzieje się wewnątrz. Gabinet dyrektora jest jeszcze lepiej chroniony. Od świata oddzielają go dwie szyby, w każdą wplecione są miedziane nitki. Pomiędzy nimi znajduje się pusta przestrzeń, w której gra muzyka. To środek przeciw wszystkim tym, którzy za pomocą wiązki lasera chcieliby zbadać delikatne wibracje szkła, w jakie wpada ono pod wpływem głosu dyrektora.
Agencja to państwo w państwie. Na terenie kwatery głównej działa osobny urząd pocztowy, jednostka straży pożarnej, a także liczący 700 osób oddział policji z własnym oddziałem antyterrorystyczny. Gdyby z terenu głównej siedziby zrobić hrabstwo, byłoby jednym z ludniejszych w stanie Maryland. Pracuje tu tak dużo ludzi, że z drogi stanowej nr 345 prowadzi osobny zjazd, podpisany „tylko dla pracowników NSA”.
Agencja w samej centrali zatrudnia około 30 tys. osób, przede wszystkim matematyków, informatyków, analityków, lingwistów. Tworzą nietypowe środowisko, znacząco różne od tego z potocznych wyobrażeń. Eric Haseltine, były pracownik Disneya, ściągnięty do agencji przez Haydena na stanowisko dyrektora ds. badań, tak opisuje różnice w kulturze pomiędzy NSA a CIA: „W centrum CIA znajdują się ludzie. Można tam znaleźć dzieła sztuki, świetnie się tam przebywa – to miejsce przyjazne ludziom. Z kolei NSA to miejsce przyjazne maszynom. Te podwyższone piętra i ciągnące się w nieskończoność korytarze. W CIA można spotkać wielu ekstrawertyków, którzy świetnie by się sprawdzili w roli sprzedawców, są bystrzy w sensie społecznym. W NSA są ludzie, którzy są bystrzy w sensie umysłowym”. Skąd inżynier z Disneya odnalazł się w korytarzach najbardziej tajnej organizacji wywiadowczej USA? „Pasowałem tam, bo byłem geekiem w agencji pełnej geeków. Tutaj jesteś geekiem lingwistycznym, matematycznym albo komputerowym. A geek z geekiem łatwo się dogadają”.

Forteca Ameryka

W dniu, kiedy samoloty terrorystów rozbiły się o wieże w Nowym Jorku, agencja nie miała się dobrze. Organizacja nie znalazła sobie nowego po ziemnej wojnie celu, a jej budżet był o jedną trzecią mniejszy niż na początku lat 90. Amerykańska opinia publiczna żyła jeszcze antyagencyjną nagonką końca lat dziewięćdziesiątych, napędzaną przez milenijny wzrost zainteresowania teoriami spiskowymi, serial „Archiwum X” i film „Wróg publiczny”. System ECHELON jak ulał wpisał się w te nastroje. W 1999 r. odbył się nawet „Dzień zakłócania ECHELON-u”, kiedy zachęcano ludzi do używania w rozmowach telefonicznych i sieci takich słów jak „bomba” i „karabin” celem przeładowania nastawionego na wyszukiwanie kluczowych słów systemu. W tych czasach dyrektor agencji nawet nie myślał o tym, żeby podsłuchiwać obywateli USA. Lekcja komisji Churcha z 1975 r., która badała okoliczności masowego podsłuchiwania przez agencję rozmów telefonicznych Amerykanów była na korytarzach w Fort Meade jeszcze całkiem świeża. Ale bardzo szybko dochodzenie wokół 11 września pokazało, że centrala Al-Kaidy często nawiązywała kontakt ze swoimi agentami w Ameryce. Rozmów tych nie podsłuchiwano, ponieważ NSA uznała, że jeśli ktoś znajduje się na terenie USA, to jest chroniony przez prawo amerykańskie zakazujące podsłuchiwania obywateli. Nie podsłuchiwała więc wysłanników bin Ladena, chociaż wiedziano, że takie rozmowy miały miejsce. To sprawiło, że Hayden podjął decyzję, że najwyższy czas skończyć z fikcją, jaką był sąd FISA.
FISA, czyli Foreign Intelligence Security Act, to ustawa, którą uchwalono pod wpływem rekomendacji wspomnianej komisji Churcha. Na mocy ustawy powołano specjalny sąd, zwany sądem FISA lub FISC (Foreign Intelligence Security Court). Od tej pory za każdym razem, kiedy agencja chciała podsłuchiwać kogoś znajdującego się w Stanach Zjednoczonych, musiała się zwrócić z wnioskiem do FISA, uzasadniając ponadto, że dana osoba jest sprzymierzona z jakąś obcą siłą. Obrady sądu są tajne. Przez wzgląd na delikatność materii sędziowie muszą być dostępni przez 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Jeden z poprzednich przewodniczących Royce C. Lamberth wspominał, że panowie z FBI rutynowo zjawiali się u niego w domu o trzeciej nad ranem. Jego żona w trakcie wizyty musiała opuszczać pokój gościnny, w którym podejmował agentów, bo nie miała dostępu do spraw opatrzonych klauzulą „top secret”. Kiedy sędzia Lamberth czytał dokumenty dostarczone przez służby, agenci bawili się z cocker-spanielem rodziny Lamberthów Taffym.
W wojnie z FISA Hayden znalazł niespodziewanie dwóch bardzo gorliwych sojuszników. Pierwszym był Biały Dom. Doradcy prawni ówczesnego prezydenta Busha uważali, że sąd FISA tylko wiąże służbom ręce, przez co nie mogą należycie chronić Fortecy Ameryka. Podczas kilku spotkań w Białym Domu Hayden wytłumaczył tę kwestię wiceprezydentowi Cheneyowi, jak i Bushowi. Biały Dom zapalił zielone światło i prezydent Bush wydał rozkaz, który zezwalał NSA na podsłuchiwanie bez nakazu. Drugim sojusznikiem okazały się firmy telekomunikacyjne, które jedna po drugiej zgadzały się, aby NSA wpinała się w punkty węzłowe ich sieci szkieletowych. Tutaj na pierwszy plan wybija się zwłaszcza współpraca ze strony amerykańskiego giganta telekomunikacyjnego AT&T, który jako pierwszy zezwolił na stworzenie specjalnego „pokoju rządowego” na terenie swoich central. Przesiewanie rozmów telefonicznych i korespondencji elektronicznej bez nakazu rozpoczęło się oficjalnie.
Program trwałby dalej w najlepsze, gdyby nie stała się rzecz niesłychana. Byli pracownicy zaczęli publicznie mówić o tajnych grzechach najbardziej sekretnej instytucji wywiadowczej w USA. Było to tym bardziej zaskakujące, że na temat agencji się nie rozmawia. W żartach skrót NSA rozwijany jest jako „No Such Agency” (nie ma takiej agencji) albo „Never Say Anything” (nigdy nic nie mów). Nawet w miasteczkach, które otaczają Fort Meade, a które pełne są pracowników NSA, na pytanie o miejsce zatrudnienia nie usłyszy się żadnej innej odpowiedzi jak „dla rządu” albo „dla Departamentu Obrony”. Z agencji można odejść, ale nigdy nie opuszcza się jej etosu i kultury. Nie ma książek na temat NSA napisanych przez jej byłych pracowników. To także odróżnia ją od CIA, której „byli” bardzo chętnie piszą wspomnienia z czasów szpiegowskiej kariery.

Na fali gwiezdnego wiatru

„New York Times” o programie podsłuchów bez nakazu poinformował dzięki szczegółom uzyskanym od Thomasa Tamma, byłego pracownika NSA ze sporym stażem. Program nazywał się Gwiezdny Wiatr („Stellar Wind”) i opierał się na sieci urządzeń podsłuchowych podpiętych do amerykańskich sieci telekomunikacyjnych. Brała w nim udział także sieć komórkowa Verizon. Najnowsza afera z podsłuchiwaniem jej klientów jest dla amerykańskiej opinii publicznej bulwersująca o tyle, że za jednym zamachem podsłuchuje się miliony ludzi. Tyle że tym razem odbywa się to na mocy prawa, a konkretnie ustawy Patriot Act (zezwolenie na Gwiezdny Wiatr administracja Busha cofnęła w 2007 r.). Amerykanów PRISM oburzył mniej, bo ich chroni tamtejsze prawo, a obcokrajowców mniej – a przynajmniej tak sądzili. Liczba wydanych na mocy Patriot Act nakazów FISA jest niewielka, w 2012 r. było ich 200, w 2009 r. tylko 29. Te liczby jednak są mylące, dlatego że każdy taki nakaz obejmuje za jednym zamachem miliony obywateli USA.
Wraz ze wzrostem ilości danych w agencji wzrosło zapotrzebowanie na moc przerobową, która byłaby w stanie je przetworzyć. Wspomniany już Eric Haseltine tak określił zadanie stojące przed agencją: „W NSA napotykamy problemy, z którymi ludzie ze świata na zewnątrz nie będą musieli się mierzyć jeszcze przez pokolenie lub dwa”. Chodziło mu oczywiście o falę danych, która wzbierała z każdym dniem. „Możemy albo od niej utonąć, albo wskoczyć na deskę i pozwolić się jej unieść. My, oczywiście, staramy się zrobić to drugie”.
To dlatego agencja w ostatnich latach zwiększała zatrudnienie i fundowała sobie superkomputery, aby sprostać gwałtownemu wzrostowi danych. Raczej bez większego echa przeszła w ubiegłym roku informacja o tym, że agencja przygotowuje sobie centrum komputerowe w miasteczku Bluff- dale w stanie Utah. Ma się tam mieścić nie tylko nowy sprzęt, lecz także olbrzymie ilości danych. Kosztem 2 mld dol. powstaje instalacja, która ma zacząć działać w sierpniu tego roku. Dane mają być składowane do momentu, aż superkomputery będą miały czas, żeby je złamać. Większość bowiem informacji, którymi zaczęła się interesować agencja, jest zaszyfrowane, jak np. wyciągi z kont bankowych. A do złamania takich danych wymagana jest moc obliczeniowa superkomputerów.

Nowa komisja Churcha?

Z tego punktu widzenia PRISM jest jedynie kolejną odsłoną w tendencji, która zaczęła się tuż po 11 września. Nawet stopień współpracy gigantów z Krzemowej Doliny z agencją nie powinien w związku z tym dziwić, biorąc pod uwagę, jak chętnie na współpracę decydowały się firmy telekomunikacyjne. Tym razem jednak historia może się skończyć inaczej, bowiem wymienione na slajdach opisujących PRISM firmy już żądają od Waszyngtonu pozwolenia na to, żeby wytłumaczyć swoim klientom, na czym konkretnie polega ich zaangażowanie w program. Być może zostanie powołana nowa komisja Churcha, która na kilka dekad znowu okiełzna najbardziej sekretną agencję.
Przy pisaniu tekstu korzystałem z książki Jamesa Bamforda „The Shadow Factory: The Ultra Secret NSA from 9/11 to the Eavesdropping on America”.
Byli pracownicy CIA po odejściu ze służby wydają książki o swoich szpiegowskich przygodach. Ci z NSA nigdy. I tym właśnie od siebie się różnią