Podobno Polak razem z pożywieniem w ciągu roku zjada dwa kilogramy środków chemicznych - to stanowi odpowiednik trzech pudełek proszków do prania. I okazuje się, że przed spożywaniem chemii czy po prostu niezdrowej żywności nie chroni nas czytanie etykiet. Producenci skutecznie nas oszukują za pomocą marketingowych sztuczek lub też dodając do rzeczy, które jemy, szkodliwe substancje.

Afera z koniną dodawaną do mięsa wołowego, która objęła niemal całą Europę, sprawiła, że wielu z nas zadało sobie pytanie: co jest w produktach, które jemy na co dzień. Konsumenci poczuli się zaniepokojeni tym bardziej, że podejrzane mięso sprzedawano nie tylko w dużych supermarketach takich jak Lidl, ale także w szanowanej i pragnącej uchodzić za przyjazną rodzinie Ikei (konina była dodawana do słynnych pulpecików köttbullar). Okazuje się, że - zwłaszcza jeżeli chodzi o produkty mięsne - poznanie prawdziwej zawartości niektórych produktów może budzić w nas co najmniej niesmak.

Przede wszystkim producenci do gotowych produktów zawierających mięso (a raczej, jak się okazuje, tylko je udających) zazwyczaj dodają MOM, czyli mięso oddzielane mechanicznie. Uzyskuje się je na przykład mieląc i przepuszczając przez specjalne sita resztki drobiu, na których zostały już tylko pozostałości mięsa oraz tłuszcz. Sita mają teoretycznie oddzielać masę od kości, jednak nie są zbyt dokładne. W hurcie kilogram tak przygotowanej paskudnej masy kosztuje około 2 złotych.

Dodawanie MOM do przetworów jest legalne, a reguluje to Polska Norma PN-92/A-86522, która wprowadza jednak pewne ograniczenia, na przykład w pasztecie nie może być więcej niż 40 proc. masy. Tak więc, aby zrobić pasztet, parówki czy kiełbasę, producent dodaje po prostu do MOM jeszcze skóry (około 30 proc.), podroby (2 proc.), trochę grysiku oraz soi, przyprawy, wzmacniacz smaku oraz stabilizator i w ten sposób otrzymuje żywność, którą znajdujemy na sklepowych półkach.

Nie wędzimy, ale pryskamy barwnikami

Do tego dochodzą środki półlegalne i nielegalne, jakie stosują producenci, takie jak pompowanie w wędliny (i ryby) wody, dzięki czemu z kilograma mięsa można uzyskać nawet dwa kilogramy szynki albo pięć kilogramów parówek. Tradycyjnymi metodami produkcji z kilograma mięsa można uzyskać "tylko" 0,6 - 0,8 kg szynki albo polędwicy.

Kiełbasa i wędliny są również farbowane. Różowawy kolor kiełbasa zawdzięcza fosforanom, a kiełbasiany smak - bo w większości składa się z MOM-u, mięsnych odpadów i wody - nadają jej odpowiednie aromaty.

W skrajnych przypadkach kiełbasy się nie wędzi, tylko ją podsusza, a brązowy kolor nadaje barwnikiem zwanym koncentratem dymu wędzarniczego w pomieszczeniu przypominającym lakiernię samochodową.

Różnica w cenie jest jednak zasadnicza, bowiem kilogram tak wyprodukowanej kiełbasy analogowej (tak tego typu wytwory nazywają sami producenci) kosztuje 10 złotych, podczas gdy taka sama ilość wędliny wyrabianej tradycyjnie 30 zł.

Równie niesmacznie wygląda sytuacja z mięsem mielonym, które kupujemy nie tylko w postaci surowej, ale dodane do różnych produktów gotowych, takich jak pulpety, gulasze czy lazanie. Producenci nagminnie dodają do "mielonego mięsa" żyły, chrząstki, ścięgna i kostki, a także MOM. Najbardziej oszczędni – preparaty sojowe lub skrobię ziemniaczaną, która zwiększa objętość. Okazuje się więc, że dodawanie do wołowiny tańszej wieprzowiny czy nawet zastępowanie jej koniną to nic w porównaniu z tym, czym jeszcze można zastąpić mięso.

Co gorsze, producentów wędlin nie obowiązują normy jakościowe, a jedynie sanitarne. Dodawanie wody, barwienie i aromatyzowanie jest więc legalne, o ile klient zostanie poinformowany o składzie produktu.

Często jednak jakość produktu jest tak marna, że firmy zaniżają ilość szkodliwych substancji w swoich wyrobach. Jak wynika z raportu UOKiK z grudnia 2009 r. i nadzorowanej przez ten urząd Inspekcji Handlowej, w wielu przypadkach okazuje się bowiem, że to woda stanowi 80 proc. zwartości kiełbasy czy szynki. Są też gorsze sytuacje - firma Stół Polski z Ciechanowca zapomniała poinformować klientów w 2009 r., że w jej salcesonie chłopskim można znaleźć szczecinę.

Produkt trzeba ładnie zapakować

Innym sposobem na oszczędności w produkcji jest wybór odpowiedniego opakowania. W przypadku mięs producenci - całkowicie bezprawnie - stosują „pampersy”, czyli wkładki chłonące wodę. Można w ten sposób podnieść wagę nawet o 30 proc.

Jednak w przypadku opakowań najczęściej dochodzi do przekłamań w opisie produktów. Jogurt może być więc z jednej strony opakowania opisany jako waniliowy, a z drugiej owocowy lub też twaróg okazuje się być jednocześnie chudy i półtłusty.

Producentom najłatwiej jest nas oszukiwać, używając nazwy nieadekwatnej do składu, napisanego często małym drukiem i ukrytego w kolorowym wzorze opakowania. Kontrole Inspekcji Handlowej donoszą między innymi o schabie w majeranku, w którego składzie producent deklarował mięso z kurczaka i o pasztecie grzybowym bez grzybów w spisie składników. I inne przykłady: nazwa i szata graficzna kiełbasy Cielaczaki sugerowały, że jest z cielęciny, jednak w składzie wymieniono 30 proc. mięsa wieprzowego, niemal tyle samo drobiowego i zaledwie 2,3 proc. cielęciny. Z kolei kawa arabika drobno mielona okazała się mieszanką kawy naturalno-zbożowej.

Do rażących oszustw dochodzi w przypadku produktów mlecznych, na przykład masła. Jak wynika z badań Fundacji Pro-Test, tylko jeden na dziewięć przebadanych produktów można nazwać mianem "masła". Zgodnie z polską normą masło powinno bowiem zawierać przynajmniej 82 proc. tłuszczu pochodzącego z mleka i zero tłuszczów roślinnych. Tak więc większość produktów, które kupujemy pod nazwą "masło" to nic innego jak mieszanki tłuszczowe ze zbyt dużą zawartością tłuszczów roślinnych, zazwyczaj tańszego tłuszczu palmowego. Czasami, jak w przypadku produktów mięsnych, producenci posuwają się do ostateczności - UOKiK donosił w 2009 r. o mleczarzach z Mleczgalu, którzy wtopili w tzw. masło aż 84 proc. składników roślinnych.

Lubianym przez producentów chwytem jest umieszczanie na żywności oznaczeń takich jak "tradycyjne receptury" czy "naturalne wiejskie wyroby", podczas gdy często już z etykiet wynika, że do ich produkcji użyto na przykład substancji wzmacniających smak i zapach. Głośno było dwa lata temu o ukaraniu przez UOKiK prestiżowej sieci Krakowski Kredens, która choć deklarowała swoje wyroby jako produkty wytwarzane według receptur sprzed stu lat, to wędliny z tej firmy zawierały zagęszczacze, substancje wzmacniające smak i zapach, stabilizatory, przeciwutleniacze i regulator kwasowości.

Podobnie na opakowaniach soków producenci piszą "tłoczone tradycyjną metodą", podczas gdy sok jest odtwarzany z zagęszczonego roztworu. Czy też - na opakowaniu napisane jest "sok 100 proc.", a ten jest wzbogacany witaminami.

Naturalne i zawierające 0 proc. tłuszczu

To tylko niektóre z chwytów stosowanych przez producentów, aby zwiększyć sprzedaż.
Równie popularne, jak produkty tradycyjne, są te oznakowane jako naturalne, ekologiczne lub też dietetyczne i zawierające 0 proc. tłuszczu. Często są to hasła, pod którymi kryje się nic innego, jak marketing żywieniowy. Dla przykładu: wiele płatków śniadaniowych jest reklamowanych jako zawierających błonnik, po którym będziesz szczupła(y). Błonnik jest zdrowy i niezbędny w diecie, jednak zjedzenie płatków, które zawierają oprócz błonnika miód, lukier, cukry proste, rodzynki, orzechy, suszone lub kandyzowane owoce, na pewno nie pomoże w odchudzaniu.

Nie jest łatwo poradzić sobie z oszustwami producentów, a jedyną radą jest kupowanie żywności ze sprawdzonych źródeł i uważne czytanie etykiet. Nie miejmy jednak złudzeń - prawdziwie zdrowe, naturalne i ekologiczne jest tylko to, co sami wyhodujemy lub co wyrośnie w naszym ogródku.