W Dzienniku ukazał się krytyczny tekst Rafała Wosia dotyczący obecnej działalności Leszka Balcerowicza. Jego przesłanie jest następujące: źle się dzieje, że osoba o tak fundamentalistycznych poglądach jak profesor ma olbrzymi wpływ na debatę publiczną w Polsce - tak zaczyna polemikę Maciej Bitner, Główny Ekonomista Wealth Solutions.

Według Słownika języka polskiego PWN fundamentalizm to „radykalizm w wyznawaniu jakiejś idei, odmawiający innym racjom prawa istnienia”. W praktyce taka postawa przejawia się w ignorowaniu argumentów, które nie pasują do wyznawanej wizji świata. Jeżeli ktoś jednak takie argumenty widzi, ale przedstawia kontrargumenty i w dodatku jest otwarty na dalszą dyskusję, nie można z góry przekreślać jego roli w debacie. Właśnie taką postawę widzę u Balcerowicza, brakuje mi jej niestety u autora tekstu.

Fundamentalizm profesora przejawia się zdaniem Wosia w przedstawianiu prostych diagnoz w odniesieniu do złożonych problemów takich jak kryzys 2008 roku, ochrona lokatorów czy walka z biedą i bezrobociem. Nim przejdę do krótkiego omówienia tych trzech kwestii, pozwolę sobie na dwie uwagi ogólne.

Jak to znakomicie przedstawia Larry White w swojej książce Clash of Economic Ideas (Walka idei ekonomicznych), najważniejsze problemy polityki gospodarczej są dogłębnie dyskutowane już od ponad 150 lat. Nawet pobieżna znajomość historii myśli ekonomicznej musi doprowadzić do wniosku, że naprawdę trudno we współczesnym świecie reprezentować prawdziwie nowatorskie idee; każdy niemal pogląd przynajmniej raz na ćwierćwiecze posiadał chociaż jednego wyróżniającego się reprezentanta. Wskazywanie przeciwnikowi ideowemu, że jego poglądy są mało postępowe jest jedynie pustym chwytem retorycznym. Intelektualny klimat zmienia się, a wraz z nim dezaktualizują się tego typu etykiety. To, co zostaje to twarde argumenty i wyniki badań.

Właśnie teoria i empiria są tym, co stanowi o wartości czyjegoś głosu w debacie. Samo bowiem stanowisko musi być niestety do bólu proste. Jeżeli nie popieramy status quo, to albo jak Leszek Balcerowicz (bądź Friedman, Hayek czy Mises) uważamy, że w danej kwestii państwo niepotrzebnie interweniuje, albo jesteśmy skłonni powiedzieć raczej jak Ryszard Bugaj (bądź Krugman, Keynes czy Galbraith), że państwo ingeruje za mało. Pogląd anty-interwencjonistyczny jest na pewnym poziomie równie nieskomplikowany jak pro-interwencjonistyczny – istota sporu tkwi w argumentach, które mają doprowadzić do jednej lub drugiej tezy. Dyskusja posuwa się naprzód tylko wtedy, gdy odnosimy się do tych argumentów, a nie do ogólnego stanowiska przeciwnika.

Zacznijmy więc od kryzysu 2008 roku. Woś rzetelnie przedstawia argument Balcerowicza dotyczący niepisanych państwowych gwarancji dla banków, które na skutek nich urosły zbyt duże by upaść. Dlaczego jednak zamiast odnieść się do tego argumentu opatruje go zdawkowym komentarzem, że zdaniem Balcerowicza „wyjaśnienie przyczyn tego kryzysu jest dosyć proste”? Po pierwsze, mechanizm, o którym profesor wspomina, jest dość złożony (chociaż dobrze udokumentowany np. w książce Sterna i Feldmana „Too Big to Fail”).

Po drugie, przyczyn kryzysu jest oczywiście znacznie więcej i gdyby był czas, Balcerowicz pewnie wspomniałby o zbyt niskich stopach procentowych Fed, politycznych naciskach, by przyznawać kredyty mieszkaniowe ludziom, którzy nigdy nie mieli szans na ich spłacenie czy niewłaściwych regulacjach, które wymusiły na bankach stosowanie błędnych modeli zarządzania ryzykiem.

Lista jest oczywiście otwarta, jednak odmowa umieszczenia na niej „pełnej deregulacji rynków finansowych” nie wynika z ideologicznego zaślepienia tylko z prostego faktu, że bankowość jest obok rolnictwa jednym z najbardziej drobiazgowo regulowanych sektorów na świecie. W ciągu ostatnich 30 lat zmienił się wprawdzie sposób regulacji (proste zakazy zostały zamienione na drobiazgowy system szczegółowych zaleceń), ale wpływ państwa nadal pozostał ogromny.



Taktykę nieodnoszenia się do argumentów Woś przyjął także w przypadku o wiele prostszych kwestii niż kryzys finansowy. Weźmy choćby ochronę lokatorów. Balcerowicz, cytowany w tekście, przekonuje, że skoro w myśl obowiązującej ustawy „nie można usunąć nawet wandala, to żaden rozsądny inwestor nie ulokuje swoich pieniędzy w mieszkaniu na wynajem”.

Innymi słowy nadmierna ochrona praw lokatorów prowadzi do spadku podaży mieszkań. W efekcie nie ma rozwiniętego, legalnego rynku na wynajem, więc ludzie albo muszą wynajmować w szarej strefie (zupełny brak ochrony lokatora), albo brać kredyt i kupować mieszkanie na które ich tak naprawdę nie stać.

Co można zarzucić temu argumentowi? Woś, moim zdaniem, żadnego konkretnego kontrargumentu nie przedstawia. Bo jakie ma dla tego problemu znaczenie fakt, że ludzie w niektórych okolicznościach nie zachowują się racjonalnie? Czy naprawdę Polacy tak cenią sobie mieszkanie na własność, że bez względu na okoliczności bezkompromisowo odmówiliby życia w wynajętym mieszkaniu? Czy może Woś uważa, że podjęcie decyzji o inwestycji w budowę mieszkania na wynajem ma miejsce pod wpływem pory dnia, upodobań czy poziomu zmęczenia? Jeśli tak, to warto, by pokazał badania, które dostarczyły mu tej wiedzy.

Woś pisze także o poglądach profesora na politykę społeczną zmierzająca do łagodzenia skutków biedy i bezrobocia. Balcerowicz przedstawiony jest jako nieprzejednany jej przeciwnik: „od lat to obserwuję i wiem, ile nieszczęść ludzkich przynoszą zdeformowane interwencje socjalne forsowane przez socjalnych uzurpatorów”. W tekście nie padają żadne bardziej konkretne wypowiedzi, spróbuję więc zgadnąć, co profesor miał na myśli. Pomocna w tym może być choćby lektura ciekawego reportażu o bezrobociu w Szydłowcu, rozpoczynającego się na tej samej szpalcie Dziennika, gdzie kończy się tekst Wosia.

Jeden z bezrobotnych bohaterów (z żoną inwalidką i trójką dzieci) mówi, że „jeśli policzy sobie te wszystkie zasiłki i dodatki, jakie dostaje, a które straci, jeśli podejmie oficjalnie pracę, to mu się to nie opłaci, bo proponowana pensja, 1600 zł brutto [czyli 1181 zł netto – MB], nie wystarczy na życie”. Dlatego nie pracuje, przynajmniej nie legalnie.

System pomocy społecznej niestety bardzo często tak właśnie działa – zamiast dawać wsparcie w chwilach kryzysu tworzy kulturę zależności, z której tylko wybitne jednostki są w stanie się wydobyć, gdyż uczciwa praca jest przez system karana. Problem ten nie dotyczy wyłącznie Polski. W zeszłym roku w USA 46 milionów obywateli otrzymywało food stamps – darmowe bony od rządu, które można zamienić w sklepach na żywność. Pomoc w tej formie trafiała prawie do co piątego Amerykanina w wieku produkcyjnym.

Czy trzeba być rynkowym fundamentalistą, by ośmielić się zauważyć, że w sytuacji, w której zdrowi dorośli ludzie trwale żyją z pomocy społecznej, jest coś nie tak? Czy, z drugiej strony, odpowiedzialnym pomysłem może być dalsza rozbudowa państwa dobrobytu, jeżeli już i tak mamy poważne kłopoty z uzależnieniem się części społeczeństwa od pomocy?

Poparcie dla rozwiązań rynkowych nie oznacza przecież odrzucenia jakiegokolwiek wsparcia dla najuboższych, jednak trzeba to robić nie zapominając o tym, że ludzie, jak to ciągle podkreśla cytowany przez Wosia Balcerowicz, reagują na bodźce. Przypominanie o tym podstawowym ekonomicznym fakcie na pewno nie obniża poziomu debaty publicznej w Polsce.

Maciej Bitner; Główny Ekonomista Wealth Solutions