Pod presją opinii publicznej i niezależnych ekspertów rząd coraz częściej przyznaje, że raport komisji Millera może zawierać błędy.
Oficjalne ustalenia najczęściej podważają naukowcy związani z Antonim Macierewiczem. Twierdzą oni między innymi, że samolot zaczął mieć problemy już podczas lotu, a awaria silników rozpoczęła się pół sekundy przed miejscem, gdzie prezydencki tupolew miał rzekomo uderzyć w brzozę.
Zdaniem ekspertów Macierewicza Tu-154M nie miał w ogóle styczności z brzozą, a do oderwania skrzydła samolotu doszło w wyniku pierwszego z dwóch wybuchów (według komisji Millera końcówka skrzydła oberwała się właśnie po uderzeniu w brzozę). Jako dowód niezależni eksperci przedstawiają fragment rządowego raportu - wizualizację odtwarzającą podejście do lądowania na podstawie odczytów z polskiej skrzynki ATM-QAR. Dwa niezależne wskaźniki pokazują tam, że w momencie uderzenia w brzozę samolot był na wysokości 18 m nad ziemią.
Rząd też ma wątpliwości
Co więcej, jak ustaliła "Rzeczpospolita", według biegłych powołanych przez wojskową prokuraturę brzoza, o którą miął zahaczyć Tu-154M, została złamana niemal trzy metry wyżej, niż napisano w raporcie komisji Millera. Prokuratura ustaliła, że brzoza była złamana na wysokości 7 metrów i 70 centymetrów. Z kolei w raportach rosyjskiego MAK i komisji Millera napisano, że drzewo zostało złamane na wysokości ok. 5 m nad powierzchnią gruntu.
Nieścisłości dotyczą też pomiaru grubości drzewa. Według NPW w miejscu złamania średnica pnia brzozy wynosiła 52 cm - w raporcie Millera napisano, że 30–40 cm.
Źródło: "Rzeczpospolita"