Partia Republikańska wciąż musi liczyć się z odchodzącym prezydentem. Murem stoi za nim lud MAGA – od hasła Make America Great Again.
Współpracownicy Donalda Trumpa przekazali mediom w sobotę informację, że prezydent nie wygłosi przemówienia, w którym przyzna się do porażki i pogratuluje zwycięzcy. Nie jest to wymagane przez przepisy, ale już w XIX w. przyjęło się jako pożądany obyczaj, który zwykle kończy dyskusję o tym, czy wybory zostały rozstrzygnięte. Kiedy wszystkie kluczowe stacje telewizyjne ogłosiły, że Joe Biden jest prezydentem elektem, Trump wrzucił w media społecznościowe jedno zdanie: „Wygrałem te wybory i to z dużą przewagą”. Z tego, co mówią urzędnicy Białego Domu, głowa państwa nie zamierza wycofać się z planów pójścia do sądów i zaskarżenia wyników, z Sądem Najwyższym włącznie.
Jak na tę sytuację reagują republikanie? Nie ma tu jednej linii. Senator Josh Hawley z Missouri napisał w sobotę na Twitterze, że to nie CNN będzie mu wybierać prezydenta. „Media o tym nie decydują, tylko ludzie. Dowiemy się, kto jest zwycięzcą, dopiero kiedy wszystkie głosy zostaną policzone i wyjaśnione zostaną kwestie oszustw przy urnie” – stwierdził. Kiedy jednak dwa lata temu ten sam CNN ogłosił, że Hawley w wyborach w Missouri pokonał urzędującą demokratkę Claire McCaskill, to ten republikański polityk oświadczył, że jest zwycięzcą i nie czekał już na zliczenie wszystkich głosów.
Chyba pierwszym republikaninem, który zaczął głośno mówić o tym, że trzeba trzymać się procedur i zaakceptować wygraną Joe Bidena, był były ultrakonserwatywny senator Rick Santorum z Pensylwanii, który sam w latach 2012 i 2016 próbował swoich sił w wyścigu prezydenckim, a teraz komentuje wydarzenia polityczne dla CNN.
Także na antenie tej telewizji o konieczności uznania przez Trumpa swojej porażki mówił były gubernator Ohio John Kasich, który cztery lata temu rywalizował z odchodzącym prezydentem o nominację republikanów w wyborach, a w tym roku poparł Bidena. Kasich mówił o roztropności i ostrożności, nawiązując do centrowych poglądów prezydenta elekta. Stwierdził, że teraz czas leczyć rany po brutalnej kampanii i budować rząd złożony z polityków umiarkowanych, którzy nie będą antagonizować większości społeczeństwa, które zdaniem gubernatora w znakomitej przewadze nie lubi skrajności.
Biały Dom liczy jednak na powtórkę z 2000 r., kiedy kilkukrotnie przeliczano głosy na Florydzie i o wyniku wyborów zdecydował Sąd Najwyższy. Donald Trump powiedział, że chce mieć kogoś takiego jak James Baker. To prawnik i wpływowy republikański polityk, który był szefem dyplomacji w rządzie Busha seniora, a 20 lat temu pojechał na Florydę bronić interesów Busha juniora. Sam Baker, który skończył niedawno 90 lat, powiedział, że porównanie obydwu sytuacji jest wielce niefortunne i że nie oferuje prezydentowi swoich usług. „Nigdy nie uważaliśmy, że trzeba przestać liczyć głosy. Takiego stanowiska nie da się obronić w demokratycznych warunkach” – powiedział Baker w rozmowie z „New York Timesem”.
Nowo wybrany republikański gubernator Utah napisał natomiast na Twitterze dwie rzeczy. Po pierwsze, że życzy jak najlepiej prezydentowi elektowi Joemu Bidenowi oraz Kamali Harris i dodał, że wraz z mieszkańcami Utah się za nich modli. Chwilę później podziękował Donaldowi Trumpowi i Mike’owi Pence’owi za poświęcenie i trud włożony w cztery lata sprawowania przez nich urzędów.
Pytanie, jak zachowa się cała Partia Republikańska, pozostaje na razie otwarte. Odpowiedź leży w dużej mierze w rozstrzygnięciu, czy w stronnictwie weźmie górę frakcja legalistów z Kongresu czy Donalda Trumpa. Pewne jest, że uzyskał bardzo dobry wynik. Dzięki temu prawicy udało się ocalić wiele zagrożonych mandatów w Senacie i Izbie Reprezentantów. To jasno pokazuje, że partia musi dalej słuchać obecnego prezydenta. Dalej murem stoi za nim lud MAGA (od hasła Trumpa Make America Great Again). Dla establishmentu ważne jest też to, kogo Donald Trump namaści na swojego następcę i kto poprowadzi partię do wyborów w 2024 r. Jednym z pretendentów jest wspomniany wcześniej senator Josh Hawley.
Tymczasem proces przekazywania władzy zaczął się powoli na kilkanaście godzin przed tym, jak telewizje ogłosiły, że Biden zwyciężył. Zaczęło się od służb. Po pierwsze, wojsko zamknęło niebo nad domem Bidena w Wilmington. Po drugie, o czym pisał Washington Post, Secret Service zaczęło przerzucać tam posiłki. Oczywiście Biden kandydat też był chroniony, ale jako prezydent elekt będzie miał silniejszą obstawę. Dlaczego to takie ważne? Bo jednak, pomimo obaw niektórych oraz sugestii Donalda Trumpa, instytucje działają. W tym sensie amerykańska demokracja nie jest zagrożona. Szanse na to, że wojsko wyszłoby na ulicę na polecenie Trumpa, są zerowe. Przy okazji czerwcowych zamieszek w Waszyngtonie prezydent sugerował, że może wykorzystać żołnierzy, ale dowódcy powiedzieli wtedy kategoryczne „nie” i że nie zgodzą się na używanie armii przeciwko obywatelom USA.