Wciąż nie ma ostatecznych wyników wyborów prezydenckich w USA. Ale sztab Donalda Trumpa już składa do sądów wnioski o ponowne przeliczenie głosów.
Po długim nocnym liczeniu głosów jest jasne, że zwyciężyliśmy w wystarczającej liczbie stanów, aby zgromadzić 270 głosów elektorskich – powiedział późnym środowym wieczorem kandydat demokratów Joe Biden, po tym jak zapisał na swoje konto wygrane w Wisconsin, Michigan, Arizonie i Nevadzie (kiedy zamykaliśmy to wydanie, w dwóch ostatnich trwało liczenie głosów).
270 głosów elektorskich, które daje mu wygrana w tych czterech „wahających się” stanach (swing states), to dokładnie tyle, ile potrzeba do zdobycia prezydentury. Biden podkreślił też, że jest pewien sukcesu w Pensylwanii, która przypieczętowałaby jego triumf. Odmówił oficjalnej deklaracji zwycięstwa do czasu policzenia wszystkich głosów, ale zaznaczył, że jest spokojny o wynik.

Nowa zrzutka

Gdy było wiadomo, że Biden jest na najlepszej drodze do końcowej wygranej, sztaby kandydatów przystąpiły do wojny pozycyjnej. Bill Stepien, szef kampanii Donalda Trumpa, zapowiedział, że prezydent wystąpi o ponowne przeliczenie głosów w Wisconsin, gdzie przewaga demokraty wynosi 20 tys. głosów (0,6 pkt proc.). Taki krok nie jest bezprecedensowy w przypadku, gdy różnica poparcia między startującymi jest tak nikła. Choć gdy w 2016 r. Hillary Clinton przegrała w Wisconsin podobną liczbą głosów, to z pokorą pogodziła się z porażką. „Było wiele informacji na temat nieprawidłowości w kilku hrabstwach, które podają w wątpliwość ważność wyników” – napisał Stepien. Ale nie sprecyzował, o jakie nieprawidłowości chodzi; lokalne media ani urzędnicy nie donosili o żadnych incydentach. Sam Trump od wtorkowej nocy wyborczej nasilił swoją twitterową kampanię przeciwko rzekomym oszustwom. Skończyła się ona tym, że Twitter ukrył sześć z jego 15 ostatnich wpisów i oznaczył jako „treści, które mogą wprowadzać w błąd”. Taki jak ten: „W Michigan ogromną liczbę kart do głosowania wyrzucono na śmietnik, szeroko o tym informowano!”.
W odpowiedzi ekipa Bidena dała swoim sympatykom sygnał, że nadszedł czas się zbroić – rozesłała alert zachęcający do zrzutki na Fundusz Walki Bidena („Biden Fight Fund”). Na Twitterze namawiała do tego też pretendentka do wiceprezydentury Kamala Harris. Oczywiście nie jest to żadna spontaniczna inicjatywa, lecz ruch taktyczny obliczony na efekt psychologiczny. Oba sztaby od dawna przygotowywały swoich darczyńców na to, że ich hojność nie może się skończyć wraz z ustaniem kampanii wyborczej.
Od marca prawnicze armie kandydatów toczą w całych USA 468 różnych sporów sądowych dotyczących zasad głosowania i terminów (dane za Stanford-MIT Healthy Election Project) – np. o to, czy władze stanowe powinny płacić mieszkańcom za znaczki pocztowe naklejane na koperty z kartami wyborczymi. W lokalach, gdzie zlicza się głosy, w stan gotowości postawiono setki przeszkolonych przez sztaby obserwatorów, którzy mają wychwytywać najmniejsze uchybienia proceduralne. Dodatkowy zastrzyk pieniędzy jest potrzebny do sfinansowania finałowej batalii sądowej o głosy w stanach, w których rywalizacja była najbardziej zacięta.
Nie czekając na oficjalne rezultaty głosowania, sztabowcy Trumpa złożyli pozwy w Michigan, Pensylwanii, Georgii i Nevadzie. Domagali się w nich natychmiastowego zaprzestania liczenia głosów ze względu na rzekome nieprawidłowości. Mimo że już wiadomo, iż Biden zgarnął Michigan z przewagą 65 tys. głosów. W czwartek po południu wciąż niepewna był sytuacja w Pensylwanii i Georgii. Choć oba stany ciążyły ku urzędującemu prezydentowi, to z każdą kolejną transzą zliczonych kart wyborczych jego przewaga topniała. Dlaczego? W Pensylwanii, Michigan, Wisconsin i innych kluczowych stanach komisje najpierw zliczały głosy oddane przez wyborców osobiście, a w ostatniej kolejności przekopywały się przez formularze przesłane pocztą. Opcję korespondencyjną zdecydowanie częściej wybierali zaś zwolennicy demokraty (np. w Michigan przypadło na nich 70 proc. tak oddanych głosów). Na dodatek z powodu pandemii liczba Amerykanów, która postanowiła wypełnić swój obowiązek za pośrednictwem poczty, była w tym roku rekordowa – tylko w Pensylwanii zrobiło to ponad 3,1 mln mieszkańców, czyli połowa wszystkich tych, którzy w 2016 r. udali się do urn osobiście.

Trudna sytuacja

Na początku nocy wyborczej sprawy toczyły się dla Trumpa obiecująco: pierwsze spływające dane dawały mu bezpieczne prowadzenie w stanach, o które toczy się najbardziej zażarta walka (poza Arizoną). Pewnie zwyciężył na Florydzie i w Iowa – i to wbrew sondażom, które lekko faworyzowały Bidena. W Michigan po zliczeniu jednej piątej głosów prezydent miał przewagę prawie 20 pkt proc. Ale korzystny dla niego trend zaczął się odwracać nad ranem, gdy przystąpiono do zliczania głosów korespondencyjnych.
Mimo że członkowie komisji mieli jeszcze do zliczenia miliony kart wyborczych, Trump przepuścił atak wyprzedzający – ogłosił się zwycięzcą. – Szykowaliśmy się na świętowanie wygranej. Prawdę mówiąc, już wygraliśmy te wybory – oznajmił. I zapowiedział, że jeśli liczenie głosów nie zostanie wstrzymane, to zwróci się o pomoc do Sądu Najwyższego.
Wystąpienie Trumpa zszokowało nawet część republikanów, którzy zwykle nie są skorzy do jego krytykowania. To o tyle zaskakujące, że prezydent od miesięcy przygotowywał grunt pod kwestionowanie wyniku wyborów, jeśli okazałby się nie po jego myśli. Głównym elementem tej kampanii było dyskredytowanie głosowania korespondencyjnego. Zdaniem Trumpa miało ono stać się furtką do masowych oszustw: okradania skrzynek pocztowych, wyrzucania na śmietnik kart wyborczych i nielegalnego drukowania formularzy. Na wiecach wyborczych i w licznych tweetach powtarzał, że demokraci w ten sposób „ustawiają wybory” i chcą mu „ukraść zwycięstwo”. Choć zarówno liberalne, jak i konserwatywne organizacje non profit, które pilnują procedur wyborczych, są zgodne, że oszustwa wymierzone w święto demokracji to w USA zjawisko niezwykle rzadkie. Trump konsekwentnie odmawiał też jasnej odpowiedzi na pytanie dziennikarzy, czy zaakceptuje niekorzystny dla siebie rezultat i zobowiąże się do pokojowego oddania władzy. – Jedyna możliwość, abyśmy przegrali, jest taka, że wybory zostaną ustawione – mówił podczas kampanii swoim sympatykom.
W pozwach, które ekipa Trumpa złożyła w sądach w Michigan i Pensylwanii, nie ma mowy o oszustwach (bo tych nie było), lecz jedynie o zastrzeżeniach proceduralnych dotyczących przejrzystości procesu wyborczego. Prawnicy prezydenta domagają się głównie wpuszczenia większej liczby obserwatorów do miejsc, gdzie trwa liczenie głosów, oraz wglądu w formularze, które już zarejestrowano w systemie. Publicznie mówią jednak co innego, niż zarzucają w pismach sądowych. Rudy Giuliani, osobisty adwokat Trumpa, kwestionując liczbę wyborców Bidena w Pensylwanii, zasugerował, że część z nich to zmarli, Marsjanie albo Kanadyjczycy. I nie wykluczył, że w kolejnych stanach sztab prezydenta także pójdzie do sądu. Mimo że dziennikarzom nie udało się uzyskać informacji, na czym mają polegać wychwycone nieprawidłowości. – Pozew bez potwierdzonych faktów wskazujących na naruszenie ustawy lub konstytucji to tylko tweet, za który wniesiono opłatę sądową – powiedział ProPublice prof. Justin Levitt, konstytucjonalista z Loyola Marymount University.
Eksperci podkreślają również, że nie ma podstawy prawnej do tego, by wstrzymać liczenie głosów lub pominąć część z nich w bilansie końcowym, jeśli oddano je zgodnie z procedurami i w wymaganym terminie. Nikt – nawet prezydent – nie może wystąpić o to do SN. – Wszystkie działania sztabu prezydenta służą spowolnieniu liczenia głosów w stanach, gdzie pozostaje on w tyle, po to, by nie ogłosiły Bidena oficjalnym zwycięzcą. W takim przypadku Trump znalazłby się bowiem w bardzo trudnej sytuacji – tłumaczy na swoim blogu prof. Rick Hasen w Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine, ekspert prawa wyborczego.
Jego zdaniem celem zabiegów prawnych Trumpa i jego ekipy jest przede wszystkim wywołanie wątpliwości co do legitymizacji prezydentury Bidena (przy założeniu, że faktycznie wygra) – dla wielu Amerykanów pozwy sądowe będą wystarczającym świadectwem tego, że demokrata dostał się do Białego Domu nielegalnie.
Szanse na to, że o wyniku wyborów ostatecznie rozstrzygnie Sąd Najwyższy, eksperci również uważają za nikłe. Nawet w stanach, w których rywalizacja była najbardziej zacięta, raczej wykluczona jest powtórka z 2000 r., kiedy o zwycięstwie George’a W. Busha nad Alem Gorem ostatecznie przesądziło 537 głosów mieszkańców Florydy. Przewaga Bidena w newralgicznych „swing states” idzie bowiem w tysiące.

Nieprzewidywalni Hispanics

Według prognoz US Election Project frekwencja wyborcza wyniosła rekordowe 67 proc. i była najwyższa od 1900 r., gdy sięgnęła 73,7 proc. Biden pobił też 12-letni rekord liczby zdobytych głosów, który dotąd należał do jego byłego szefa – Baracka Obamy. Za obecnym kandydatem demokratów opowiedziało się ponad 72 mln Amerykanów – 3,8 mln więcej niż za jego republikańskim rywalem (Obama uzyskał poparcie 69,5 mln obywateli).
Jeśli Biden zdobędzie równe 270 głosów elektorskich, to jego zwycięstwo okaże się dużo skromniejsze niż to, jakiego oczekiwali demokraci po czterech latach konfrontacyjnej prezydentury Trumpa. Okaże się raczej wymownym symptomem tego, jak bardzo spolaryzowana jest dziś Ameryka. Dla porównania – Obama w 2008 r. otrzymał 365 głosów elektorskich i 332 cztery lata później; w 2016 r. Trump zapisał ich na swoje konto 304.
Tegoroczne wybory zamieniły się w referendum w sprawie polityki urzędującego prezydenta – i Biden bez protestów podporządkował tej optyce kampanię. Nie zdołał wylansować przy tym żadnej inicjatywy, która stałaby się jego znakiem rozpoznawczym, tak jak reforma ochrony zdrowia była dla Obamy, a budowa muru na granicy z Meksykiem dla Trumpa.
Przed wyborami demokraci liczyli na odbicie Georgii oraz Karoliny Północnej, stanów, które w ostatnich latach zdradzały oznaki, że nie są już bezwarunkowo lojalne wobec konserwatystów. Podstawą tych przypuszczeń były zachodzące tam zmiany demograficzne. W obu południowych stanach w minionej dekadzie w szybkim tempie rosła populacja Afroamerykanów oraz Latynosów (głównie młodych), którzy przyczynili się do ekspansji obszarów metropolitarnych, takich jak Atlanta (w latach 2010–2019 zasiliło ją 730 tys. mieszkańców) i Charlotte (400 tys. nowych mieszkańców w minionej dekadzie). Również spora liczba nowo zarejestrowanych wyborców (zwłaszcza czarnych), którzy w poprzednich latach odpuszczali święto demokracji, sugerowała, że w tym roku Georgia i Karolina Północna mogą poprzeć demokratę. Wielu liberałów zastanawiało się nawet, czy 2020 r. nie będzie tym, w którym „niebiescy” w końcu podbiją Teksas. Od dekady ten 29-milionowy bastion republikanów przechodzi demograficzną transformację: za sprawą imigracji populacja latynoska powoli zaczyna doganiać białą pod względem liczebności. Stanowe metropolie (Houston, Dallas-Fort-Worth czy Austin) wraz ze swoimi suburbiami przemieniły się w wieloetniczne, relatywnie zamożne enklawy, których mieszkańcy często nie utożsamiają się z teksańskim tradycjonalizmem.
Wyniki przyniosły jednak demokratom otrzeźwienie. Trump wygrał w Teksasie z przewagą 6 pkt proc. (w 2016 r. – 9 pkt), wyraźnie ustępując Bidenowi jedynie w dużych metropoliach i ich zamożnych przedmieściach. Także Karolina Północna pozostała dominium republikanów, choć przewaga, jaką prezydent zbudował w poprzedniej kampanii wyborczej, stopniała (kiedy zamykaliśmy wydanie, wciąż ważyły się losy Georgii)
Co ciekawe, Trump przekonał do siebie znacznie więcej Latynosów (Hispanics) w kluczowych stanach – głównie mężczyzn – niż w 2016 r., mimo że wiele jego posunięć kazało liberalnym publicystom sądzić, że bezpowrotnie utracił szansę na ich poparcie. Wystarczy wspomnieć o polityce rozdzielania imigranckich rodzin na granicy z Meksykiem czy ksenofobicznej i rasistowskiej retoryce.
Jak wynika z badań exit polls przeprowadzonych przez CNN, na Florydzie prezydent zdobył prawie połowę latynoskich głosów, podczas gdy cztery lata temu – 35 proc. Wyraźnie zwyciężył zwłaszcza wśród tradycyjnie bardziej konserwatywnych Amerykanów kubańskiego pochodzenia. Zdaniem komentatorów zawdzięcza to powrotowi w 2017 r. do polityki restrykcji i sankcji wobec dyktatury Castro, po trzech latach odwilży zapoczątkowanej przez Obamę. Trump pozyskał również wielu nowych zwolenników wśród Amerykanów mających korzenie w Wenezueli, Kolumbii i Nikaragui. To z kolei efekt zapowiedzi zaostrzenia kursu wobec socjalistycznych reżimów południowoamerykańskich, o którym nieustannie przypominały hiszpańskojęzyczne spoty wyborcze. Prezydent znacznie częściej niż Biden odwiedzał latynoskie społeczności osobiście, koncentrując się na ważnych dla nich tematach, jak zakaz aborcji, wolność religijna, antykomunizm i niskie podatki. W styczniu w megakościele El Rey Jesús w Miami, największej świątyni Latynosów w Ameryce, zainicjował ruch „Ewangelikanie dla Trumpa”, który budował mu oddolne poparcie w ważnych, wahających się stanach.
Przemiany w elektoracie Hispanics zaskoczyły wielu demokratów, którzy dotąd często traktowali ich jako jednolity blok będący ich naturalną bazą. Podobnie zresztą jak niektórzy konserwatyści, uważający, że – cytując Ronalda Reagana – „Latynosi to republikanie, którzy jeszcze o tym nie wiedzą”. Przy okazji każdych wyborów jak mantrę powtarza się, że ta najliczniejsza grupa etniczna (skategoryzowana tak na potrzeby federalnych statystyk) może znacząco wpłynąć na wynik głosowania. Mimo to Hispanics dotychczas nie chodzili masowo do urn – historycznie ich frekwencja zawsze była wyraźnie niższa niż w przypadku białych i czarnych Amerykanów. Politolodzy jako przyczynę dość niskiego zainteresowania wyborami wśród Latynosów wskazują wciąż niewystarczające wysiłki polityków na rzecz zaktywizowania tej społeczności oraz niezrozumienie różnorodności ich problemów i interesów. Jak zauważa Christian Paz na łamach „The Atlantic”, polityczne preferencje Hispanics w ogromnej mierze zależą od tego, jak długo mieszkają w USA. Na przykład naturalizowani Latynosi i dzieci imigrantów są bardziej skłonni głosować na demokratów niż ci, których zakorzenienie w Ameryce sięga kilku pokoleń. To właśnie te pierwsze grupy najbardziej odstręczają ksenofobiczne hasła prezydenta; częściej odczuwają też lęk przed deportacją przyjaciół czy członków rodziny przebywających w Stanach bez dokumentów. Z kolei Latynosi z długim amerykańskim rodowodem nierzadko bywają zwolennikami surowej polityki imigracyjnej i podzielają twarde podejście Trumpa do aborcji czy dostępu do broni.
Mimo że w ostatnich tygodniach USA biją rekordy zakażeń koronawirusem i hospitalizacji ciężko chorych, według badań exit polls pandemia nie była kwestią, która najbardziej wpłynęła na decyzje wyborców. Na pierwszym miejscu znalazła się gospodarka, na drugim – nierówności rasowe. Ocena efektów walki z COVID-19 prowadzonej przez administrację skrajnie różni demokratów i republikanów. Średnio czterech na pięciu wyborców Bidena wystawiło Trumpowi negatywną recenzję; tylko jeden na 10 sympatyków prezydenta uważa, że nie radzi sobie z kontrolowaniem wirusa.