Od dzisiaj w Anglii obowiązuje lockdown. Rząd jednak ma plan, żeby już się nie powtórzył: testowanie na masową skalę.



Podstawowa zasada nowych obostrzeń jest prosta: wszyscy mają zostać w domach, chyba że muszą wyjść do pracy, w celach edukacyjnych, na zakupy lub żeby zaopiekować się kimś, kto tego wymaga. Zamknięte będą wszystkie sklepy poza spożywczymi. Organizacja wesel zostaje zawieszona. Puby i restauracje będą działać wyłącznie w trybie dostawy lub na wynos.
Głównym celem lockdownu jest niedopuszczenie do załamania się ochrony zdrowia. Mówił o tym we wtorek w parlamencie Chris Whitty, główny doradca rządu ds. medycznych. – Już w tej chwili mamy szpitale – np. w Liverpoolu – które mają więcej covidowych pacjentów niż wiosną. Jeśli przybędzie ich jeszcze trochę, to znajdziemy się w opałach – stwierdził ekspert. Dodał, że w zaistniałej sytuacji lockdown jest jedyną praktyczną opcją, chociaż bolesną gospodarczo i społecznie.
O powrocie do lockdownu mówiło się pod drugiej stronie kanału La Manche mniej więcej od miesiąca. Wówczas doradzili to Borisowi Johnsonowi eksperci ze specjalnej grupy kryzysowej. Premier decyzję jednak odłożył, zamiast tego wprowadzając podział kraju na strefy rosnących obostrzeń w zależności od sytuacji epidemicznej (podobnie jak w Polsce). Przez miesiąc sytuacja zmieniła się jednak diametralnie – o ile na początku października w szpitalach w Anglii leżało ok. 2 tys. pacjentów chorych na COVID-19, o tyle teraz jest ich ponad pięć razy więcej.
Obostrzenia mają obowiązywać do początku grudnia. We wtorek jednak Penny Mordaunt, minister w kancelarii premiera, przestrzegła posłów z parlamentarnej komisji zdrowia, że to może nie być ostatni raz, kiedy rząd wprowadzi lockdown. – Niektórzy naukowcy uważają, że czeka nas trzecia i kolejne fale koronawirusa, które trzeba będzie ograniczać kolejnymi lockdownami – stwierdziła polityk.
Rząd wolałby jednak takiego scenariusza uniknąć. Prawda jednak jest taka, że bez szczepionki przeciw koronawirusowi albo skutecznemu lekowi na COVID-19 powrót do pełnej normalności nie jest możliwy. Dlatego rząd chce spróbować czegoś innego: testowania na masową skalę. Idea stojąca za pomysłem jest taka, że jeśli uda się wyłowić znakomitą większość infekcji, to reszta populacji będzie mogła żyć w miarę normalne. Ponieważ jednak rozwiązania tego jeszcze nigdzie nie wprowadzono (oprócz Słowacji), w rządowych kręgach plan nosi nazwę „Operation Moonshot” (czyli „operacja strzał w Księżyc”) – od angielskiego określenia na coś trudnego do osiągnięcia.
Kluczowe dla planu jest sięgnięcie po tzw. szybkie testy, bo standardowe techniki laboratoryjne zajmują po prostu za dużo czasu. I nawet jeśli zwykłych testów robi się teraz ok. pół miliona dziennie, to i tak jest to poziom niewystarczający dla powodzenia operacji.
Pilotaż ma ruszyć już w piątek w Liverpoolu; od jego wyników zależy, czy rząd zdecyduje się zwiększyć skalę programu, który w początkowych zamierzeniach miał kosztować nawet 100 mld funtów (ok. 500 mld zł). Z punktu widzenia gospodarczych kosztów lockdownu operacja ma jednak jakiś sens, biorąc pod uwagę, że wiosenne zamknięcie wywołało spadek brytyjskiego PKB w II kw. o prawie 20 proc. (w porównaniu do analogicznego okresu ub.r.), czyli mniej więcej o 400 mld funtów. Ponieważ byłby to wydatek porównywalny z budżetem angielskiej służby zdrowia, rząd postanowił nieco spuścić z tonu. Stąd pilotaż.
Ten jednak może się udać wyłącznie wówczas, gdy znakomita większość osób, u których wykryty zostanie koronawirus, dobrowolnie podda się izolacji. Tymczasem z brytyjskich danych wynika, że dotychczas wskaźnik ten wynosił 20–25 proc. ludności. – Obawa przed samoizolacją jest czymś, co zabiło nasz obecny program testowania i namierzania kontaktów. Ludzie mówią po prostu „mam to gdzieś, nie zrobię tego” – przyznał w rozmowie z dziennikiem „The Times” jeden z doradców rządu.
Niewykluczone więc, że Londyn podejmie decyzję o osłabieniu obostrzeń, zwłaszcza dla osób, które miały styczność z chorymi.