Większość prawicowa bez PiS nie jest dziś możliwa, więc również dlatego postawa tej partii i jej krytyczna analiza są ważne - mówi w wywiadzie dla DGP Marek Jurek.
Minęło pięć lat rządów Zjednoczonej Prawicy. Jak się panu żyje w kraju rządzonym przez partię oficjalnie konserwatywną?
Patrząc na młode, ciężko pracujące rodziny, cieszę się, że mają 500+ i wcale nie uważam tego za socjal. Ale mam wrażenie, że istotą strategii rządu jest po prostu jak najdłuższe sprawowanie władzy.
Czy to nie jest program każdej władzy?
Odwrotnie – każdy rząd, żeby sprawować władzę, musi mieć priorytety, choćby retoryczne.
Dziś powinien pan być zadowolony z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. Tyle że po pierwsze – trudną sprawę zepchnięto na TK, po drugie – wielu także przeciwników aborcji obawia się, że gdy PiS odejdzie, szala przechyli się gwałtownie w przeciwną stronę.
Cieszę się, że ta decyzja została w końcu podjęta. Teraz tym bardziej chciałbym, żeby wobec kampanii podjętej przez aborcjonistów władze jasno powiedziały, że będą bronić konstytucyjnego prawa do życia.
Ten rząd wprowadził też zmiany, np. w wymiarze sprawiedliwości. Też jest pan z nich zadowolony?
W tej dziedzinie przyniosło to efekty przeciwne do deklarowanych. Wyroków budzących sprzeciw nie brakuje, procedury się wydłużyły, zantagonizowano środowisko sędziowskie z państwem, również w planie pozycji Polski w Unii Europejskiej.
Ministerstwo Sprawiedliwości odpowiedziałoby, że nie dało się tego inaczej zrobić, bo sędziowie bronili swojej „kasty”. Trzeba było tam wjechać walcem. Dałoby się sądy zreformować inaczej?
Oczywiście. Rządzącym chodziło o to, żeby władza polityczna miała wpływ na kluczowe instytucje władzy sądowniczej, a nie o kryteria kwalifikacyjne czy kierunek orzecznictwa. Można też było zmienić podmioty powołujące, jak w Stanach Zjednoczonych. Gdyby okazało się, że rezultaty powoływania prezesów sądów okręgowych czy prokuratorów na podobnym poziomie w wyborach powszechnych nie są dobre – można by się z tego wycofać, ale dlaczego nie spróbowano generalnej zmiany w ten sposób?
Kiedy rozmawialiśmy w 2016 r., trwał konflikt o TK, ale jeszcze nie rozpoczęła się na dobre batalia o SN czy KRS. Wówczas mówił pan, że rządzący nie budują trwałej instytucjonalnej tożsamości Trybunału Konstytucyjnego, który pana zdaniem mógł się stać strażnikiem konserwatywnych rozwiązań, gdyby wymianę sędziów przeprowadzić zgodnie z harmonogramem. Nadal pan tak uważa?
Od początku przekonywałem do innej polityki zmian w trybunale. Wystarczyło na początek zmienić dwóch nielegalnie powołanych przez poprzednią większość sędziów, zaś potem zmieniać kolejnych po wygaśnięciu ich mandatów. Dawno mogliśmy mieć konserwatywną większość, nie osłabiając ani autorytetu TK, ani autorytetu Rzeczypospolitej. O ile silniejsi bylibyśmy dziś wobec ataków lewicowo-liberalnej opozycji i ich zagranicznych sojuszników. W USA każdy prezydent ma ambicję, by ukształtować większość w Sądzie Najwyższym, w tej chwili to ostatnia bitwa Donalda Trumpa. Chodzi właśnie o to, by była władza strzegąca zasad prawnego dorobku państwa przed pochopnymi zmianami. Traktując trybunał jako trzecią izbę parlamentu, która ma nie przeszkadzać, przekreślono marzenia tych, którzy liczyli, że trybunał w przyszłości właśnie będzie przeszkadzał w wywróceniu polskiego prawa w oparciu o lewicowo-liberalną ideologię. Ale służąca temu zasada została podważona.
PiS uważa, że to, która partia desygnowała sędziego TK, miało wpływ na orzecznictwo trybunału, a Marek Safjan czy Andrzej Rzepliński realizowali zapotrzebowanie polityczne obecnej opozycji.
Profesor Rzepliński po prostu był sędzią o lewicowo-liberalnych poglądach, ale już nie prof. Safjan. Przecież to on był jednym z autorów orzeczenia z maja 1997 r. o poszanowaniu prawa do życia w każdej fazie jako koniecznym warunku praworządnej demokracji. Co nie znaczy, że nie było w historii TK złych orzeczeń, ale o tym decydowały nie względy partyjne, lecz szeroko aprobowane założenia ideologiczne.
Na przykład?
Orzeczenie dotyczące traktatu akcesyjnego: że wprawdzie nie jest on zgodny z konstytucją, ale należy go interpretować w kontekście integracji europejskiej jako metakonstytucyjny cel Rzeczypospolitej. Właśnie takie podejście PiS mógł i powinien był zmienić, przez regularne, powtórzę, powołania dobrych sędziów.
Rządzący fundują swoją politykę na założeniu, że właściwie cała III RP to ciąg zdrad. Mają rację?
Trzecia niepodległość ma swoje sukcesy i porażki. Oczywiste porażki to brak dekomunizacji, katastrofa demograficzna, złe decyzje prywatyzacyjne dewastujące wiele przedsiębiorstw. Ale były i dobre zmiany. To przecież nie PiS powołał IPN. Wizja PiS to przekonanie, że nie jest potrzebna realizacja kolejnych narodowych celów, lecz totalna zmiana przez kumulację władzy. Za tym stoi naiwny mit przełomu, że zmiana władzy wywołuje samoczynne zmiany polityczne i społeczne. W polityce zagranicznej były odważniejsze decyzje, których rządy liberalne nie byłyby w stanie podjąć, np. zakwestionowanie paktu imigracyjnego, ale porównując to z Węgrami Viktora Orbána, widzimy, że on rysuje o wiele szerszą wizję zmian w Europie.
Niektórzy twierdzą – niekoniecznie to komplement – że Jarosław Kaczyński próbuje być jak Orbán. Sam stawiałbym tezę, że prezes PiS chciałby iść podobną drogą, ale słabo mu się to udaje.
Nie, droga PiS jest oryginalna (śmiech). Przede wszystkim Orbán zmienił węgierską konstytucję w sposób, którego nikt w kraju ani za granicą nie był w stanie zakwestionować. Szanował od początku niezależność partnera koalicyjnego – KDNP. PiS ma natomiast obsesję ubezwłasnowolniania, a jak trzeba – likwidowania koalicjantów oraz doprowadzenia do takiej polaryzacji opinii publicznej, żeby nie musieć szukać żadnej szerszej większości.
Jak wypada Polska PiS na tle Węgier Fideszu, jeśli chodzi o budowanie trwałych instytucji o konserwatywnym DNA, które mogłyby przetrwać zmianę władzy?
PiS nawet nie próbował zmienić konstytucji, choć powinien był przez jednopunktowe propozycje szukać partnerów w tej sprawie – takich jak PSL. Zasadnicza różnica między PiS a Orbánem jest taka, że premier Węgier chciał zawsze tworzyć trwałe instytucje, a PiS polaryzować opinię, żeby wygrać najbliższe wybory.
A jednak PiS mocno akcentuje, że nie zgadza się na forsowanie lewicowej ideologii przez UE.
Premierzy z PiS w Parlamencie Europejskim mówią, że „chcemy Polski takiej jak Unia Europejska” albo że „w sferze wartości nic nas nie różni”. Taką deklarację skierował premier Morawiecki do Verhofstadta, w bardzo konkretnym kontekście: budowy armii europejskiej, powiększenia budżetu Unii, nakładania bezpośrednich podatków europejskich ponad głowami narodowych parlamentów. Gdy Kaczyński i Orbán spotkali się w Krynicy, premier Węgier powiedział, że Europie potrzebna jest kulturowa kontrrewolucja. I powtarza to wszędzie: na zjazdach CSU, na konferencjach CDU, w wywiadach zagranicznych i w PE. Tymczasem mam wrażenie, że orędzie PiS wobec UE brzmi: my nie będziemy przerabiać waszej Europy, a wy się nie wtrącajcie w to, jak przerabiamy nasze państwo.
Czy pomysł „piątki dla zwierząt”, ewidentnie mający źródła w lewicowej narracji, jakoś się w tym wszystkim mieści?
„Piątka” jest przede wszystkim wyrazem głębokich osobistych przekonań Kaczyńskiego.
Czyli nie chodzi o to, żeby pozyskać młodych, wykształconych, z większych ośrodków?
To co najwyżej wtórna racjonalizacja. Dla Kaczyńskiego opieka nad zwierzętami jest priorytetową kwestią moralną, niepodlegającą kalkulacjom wyborczym. Ale dla Polski i większości rządowej to problem: osobiste pasje jednego wybitnego człowieka stają się przesłanką polityki państwa i czynnikiem wyborczej dekompozycji polskiej polityki.
Czyli nie jest to planowe przesunięcie PiS bardziej w lewo w spektrum politycznym?
Taki może być skutek. W 2001 r. PiS zaczynał jako wielkomiejska partia inteligencka. W pierwszych wyborach zdobyliśmy 9,5 proc. głosów. Wynik w wielkich miastach był półtora raza lepszy od średniej krajowej, w średnich był taki jak średnia, a w małych miastach i na wsi to była ledwo połowa średniej. Późniejsza zmiana PiS w ruch ogólnonarodowy stała się możliwa, gdy zaczął go powszechnie wspierać elektorat katolicki i rolnicy. Jeśli PiS zacznie tych wyborców tracić, oczywiście będzie musiał szukać nowych. Gdyby chciał się wpisywać w zachodnie struktury polityczne – a wyraźnie nie chce z nimi zrywać – to, podobnie jak kiedyś David Cameron na czele torysów, musiałby przyjąć nową kulturę zaawansowanego liberalizmu. Ale premiera Morawieckiego ukształtowała stara polska kultura niepodległościowa, która oczywiście ma pewną dozę liberalizmu, skąd jednak bardzo daleko do dzisiejszej poprawności politycznej. Może się przed PiS pojawić taka pokusa, lecz tendencji na razie nie dostrzegam.
Podczas pierwszych rządów PiS zrezygnował pan ze stanowiska marszałka Sejmu w związku z pryncypialnym stanowiskiem w sprawie ograniczenia prawa do aborcji. PiS w tej sprawie przez pięć lat nie zrobił nic. Jak to interpretować?
Jedyną odpowiedzią na internacjonalizm instytucji międzynarodowych, uprawiany w imię definiowanych całkowicie arbitralnie katalogów praw, jest uniwersalizm chrześcijański. Jan Paweł II konkretyzował go jako cywilizację życia i praw rodziny, otwierając drogę do współpracy z wieloma środowiskami, np. chrześcijanami w niekatolickich krajach. I znów nasuwa się porównanie z Orbánem. On w tych sprawach nie opierał się na nastrojach społecznych, ale chciał je zmieniać. Chciał kształtować poglądy Węgrów.
O PiS można chyba powiedzieć, że działa odwrotnie: robi badania, po czym podąża za ich rezultatami. Powiedzenie „i chciałabym, i boję się” najlepiej oddaje strategię PiS w sprawach ważnych dla konserwatystów. Z tym że przeważa „boję się”.
Teoretycznie można by odnieść wrażenie, że PiS nie wie, czy chce prowadzić konserwatywną kontrrewolucję, czy też chce się siłą przebić do europejskiego establishmentu. Jednak politykę PiS wyznacza Kaczyński, a jego działalność przez ostatnie 30 lat wskazuje wyraźnie na to drugie: wejść do establishmentu, ale na własnych warunkach. PiS wie, że jest zależny od katolickich i konserwatywnych wyborców, więc do tej pory w debacie demonstrował, że jest po ich stronie, ale to raczej było zarządzanie niezadowoleniem ze zmian kulturowych niż próba odwrócenia trendu. Z trendem się PiS godził. Powiedział to w Deklaracji Rzymskiej z okazji 60-lecia integracji europejskiej, potwierdził głosowaniem za Ursulą von der Leyen na przewodniczącą Komisji Europejskiej. Teraz, po orzeczeniu trybunału, sytuacja jest nowa, bo PiS będzie musiał określić się wobec ataków z zagranicy i w kraju, poważnie zdefiniować swe stanowisko w kwestii praw podstawowych.
Z tego, co pan mówi, wynika, że ideowy konserwatysta ma prawo być mocno rozczarowany tymi pięcioma latami.
Ideowi konserwatyści nie powinni bezwarunkowo popierać żadnej partii. Powinni szukać wyboru, by zachować – jako nurt opinii – niezależność, powinni skupiać się na sprawach i postulatach, a nie ulegać partyjnej egzaltacji. Większość prawicowa bez PiS nie jest dziś możliwa, więc również dlatego postawa tej partii i jej krytyczna analiza są ważne.
Można odnieść wrażenie, że Kaczyński wiele wziął od Donalda Tuska z jego najlepszych czasów. Że PiS zarządza równie skutecznie społeczną emocją, w rzeczywistości ludzi wcale nie słuchając.
Raczej obaj przywódcy podobnie reagowali na rzeczywistość. Mam wrażenie, że po klęsce AWS obaj zaczęli dochodzić do wniosku, że republikańska wizja demokracji partycypacyjnej, opartej na aktywnej opinii publicznej, jest naiwna, formułowana na wyrost i że trzeba budować demokrację do pewnego stopnia sterowaną. Taką, w której władza chce trwale opanować niepodlegające wyborom instytucje i w ten sposób zagwarantować również sobie trwałość.
A skutkiem tego jest drastyczne ograniczenie miejsca dla tych, którzy odmawiają angażowania się w tę grę, czy to po jednej, czy drugiej stronie.
Oficjalnie PiS mówi bez przerwy o „rozmowie z ludźmi”. Ale ta rozmowa to przeglądanie sondaży, poszukiwanie zwolenników i strategie wyborcze. Nie dziwię się rozgoryczeniu polityków PSL i Pawła Kukiza, że nawet propozycje, które potem PiS sam zgłaszał – najpierw odrzucał, jeśli zgłaszał je kto inny. Mnie bardziej martwi to, że PiS jest głuchy nie tylko na postulaty niezależnych środowisk prawicowych, ale nawet własnych posłów.
Dużo tu narzekania na partię Kaczyńskiego, ale niektórzy zapytaliby: co w zamian? Czy alternatywą może być Konfederacja?
Krytyka nie jest narzekaniem, jest ożywianiem kryteriów. Konfederacja z pewnością odniosła sukces nie tylko wyborczy. To, że premier skierował do TK genderową konwencję stambulską, to efekt presji społecznej zmaterializowanej w wyniku Konfederacji. W wypadku ochrony życia podobnie. Dla Konfederacji ten pośredni wpływ to sukces ważniejszy od wyborczego. Nie można dłużej udawać, że wyborcy prawicy nie mają alternatywy. Parlamentarne wyniki Konfederacji i PSL wpłynęły też znacząco na sam obóz PiS. Wzmocniły pozycje Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina. Ci politycy prezentowali spore i realne poparcie społeczne, potwierdzone w wyborach europejskich 2014 r. Bez nich późniejsza większość bezwzględna w Sejmie nie byłaby możliwa. Ale można im było powtarzać: co z tego, nie macie alternatywy. Teraz mają. I ich głos mocniej słychać. Zarówno Gowina przeciw wyborom prezydenckim bez kampanii wyborczej, jak i Ziobry – przyłączającego się do protestu przeciw konwencji stambulskiej. Co jeszcze ważniejsze – instancję odwoławczą zyskała także opinia publiczna.
W kręgach konserwatywnych trwa dyskusja o tym, jak podejść do ofensywy środowisk LGBT, ale także do wewnętrznych problemów Kościoła. Jest problem laicyzacji młodych, jest też problem braku reakcji na informacje o pedofilii w Kościele. Pisali o tych sprawach m.in. Marcin Kędzierski z Klubu Jagiellońskiego czy Tomasz Terlikowski. Jaka jest pana diagnoza sytuacji?
Z fatalizmem Terlikowskiego i Kędzierskiego się nie zgadzam. Mieliśmy w historii dowody, że nawet bardzo mocne trendy kryzysowe się cofają. Tak jak popowstaniowy pozytywizm warszawski. Nie twierdzę, że z obecną falą dechrystianizacji musi być tak samo, ale może tak być. Błąd analiz Terlikowskiego i Kędzierskiego to katastroficzna, deterministyczna wizja, a to uruchamia samorealizującą się przepowiednię. Zawsze wyznawałem Miłoszowską zasadę, że „lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach”. Konserwatyzm czasem polega na opóźnianiu procesów do czasu, aż trend się odwróci.
Nie robią na panu wrażenia sondaże, pokazujące niepokojącą z punktu widzenia konserwatystów zmianę poglądów u młodych?
Młodzież zmienia poglądy szybciej niż dorośli. To kwestia doświadczeń życiowych. Tusk – którego nie można podejrzewać o konserwatyzm – powiedział mi kiedyś, że człowiek przestaje być liberałem, gdy dorasta jego córka.
Pozostaje problem partnera w tej rozgrywce, jakim jest Kościół. Przykład Irlandii nie nastraja optymistycznie.
Tu dotykamy sedna sprawy. W Hiszpanii czy w Irlandii kryzys cywilizacji chrześcijańskiej był przede wszystkim funkcją kryzysu Kościoła. Póki w Irlandii episkopat zachowywał autorytet – społeczeństwo dawało znakomite dowody przywiązania do zasad chrześcijańskich, jeszcze w referendach na początku XXI w. Gdy upadł – zaczęła się społeczna zapaść. W Polsce w latach 90. udało się wypracować wojtyliański konsensus, na którym oparło się ustawodawstwo, w ramach którego nawet ugrupowania centrowe nie kwestionowały podstawowych zasad katolickich. I to także opierało się na autorytecie Kościoła. Zatem jego osłabienie może mieć katastrofalne skutki i u nas. Tyle że mówimy tutaj o sprawach wewnątrzkościelnych, które nie podlegają demokratycznym procesom. Za najważniejsze w tym kontekście uważam, żeby opinia katolicka pozostała aktywna i samodzielna.
Czy to ma oznaczać, że ta opinia w pewnych okolicznościach może się przeciwstawić hierarchicznemu Kościołowi? Niektórzy mogą uważać, że to faktyczne sprzymierzanie się z jego wrogami.
Niekoniecznie. Jestem przekonany, że decyzja o pochowaniu abp. Paetza poza poznańską katedrą była wyrazem głębokich osobistych przekonań abp. Gądeckiego, ale o wiele łatwiej było mu ją podjąć, gdy wypowiedzieli się mocno przedstawiciele inteligencji katolickiej. A aktywność opinii katolickiej równie ważna jest w wariancie pesymistycznym, gdyby miały się spełnić prognozy Terlikowskiego czy Kędzierskiego. We Francji kontrrewolucja nie zgasła od 230 lat i mimo urzędowej dechrystianizacji Francja ciągle tworzy wielką kulturę katolicką – bo wciąż jest 10–15 proc. Francuzów, którzy przyzwyczaili się do życia w opozycji. Ale żeby utrwalić opór, trzeba go najpierw zacząć stawiać.
A może polscy katolicy nie są przygotowani na stawianie oporu, bo zwłaszcza ostatnie lata kazały im wierzyć, że dzięki sojuszowi tronu z ołtarzem nie muszą się o nic starać, a pozycja Kościoła jest zagwarantowana?
Oczywiście w sensie sakramentalnym Polska jest narodem chrześcijańskim, ponad 90 proc. Polaków to ochrzczeni chrześcijanie i od tego nie wolno abstrahować. To stanowi o zobowiązaniach, jednak nie o ich wypełnianiu. Żyjemy w społeczeństwie katolickim, w którym coraz mniej ludzi ma katolickie przekonania, ale wyciągnięcie z tego wniosków utrudnia socjologiczny mit społeczeństwa katolickiego, mit przyjemny, bo poprawia samopoczucie, zachęca do występowania w imieniu większości. Tymczasem tę większość chrześcijańską trzeba cały czas wzmacniać, remontować i odbudowywać. Mit zaś od tego dyspensuje. Dlatego właśnie łatwiej spotkać w Waszyngtonie biskupów na Marszu Życia czy księży w Paryżu na demonstracji katolickiej. U nas nie wypada, bo jak tu chodzić na parotysięczne manifestacje, kiedy reprezentujemy miliony? Mit by się rozpadł. Benedykt XVI apelował, byśmy zrozumieli, że katolicyzm w dzisiejszym społeczeństwie musi być kontrkulturą i kreatywną mniejszością, nie żeby pozostać w mniejszości, ale by codziennie rewitalizować przekonania większości.
Jak pan widzi działania środowisk LGBT? A przede wszystkim – czy środowiska konserwatywne mają reagować, napędzając szum wokół prowokatorów, czy raczej starać się ich zamilczeć, ale wtedy powstaje ryzyko, że prowokacje staną się śmielsze?
Najścia na kościoły to przestępstwo, naruszenie wolności religii i praw obywatelskich, chronionych w konstytucji i prawie karnym. Reakcja więc musi być zdecydowana, ale uzasadnienie – jasne, odważne i jednocześnie bardzo spokojne. Polska nie potrzebuje wojen światopoglądowych, tylko afirmacji, rozwoju i obrony porządku, który budowaliśmy przez 30 lat.
Jak miałaby wyglądać taka spokojna odpowiedź?
Przez przypomnienie konstytucji, której wstęp mówi, że jesteśmy przodkom wdzięczni za odziedziczoną kulturę chrześcijańską i mamy obowiązek ją przekazać. W kwestii prawa do życia, sięgając również do orzeczenia TK z 1997 r., a więc bardzo utrwalonej doktryny konstytucyjnej. W PE premierzy nie powinni mówić, że „w sferze wartości nic nas nie różni”, ale przeciwnie, że Europa jest wspólnotą losu i odpowiedzialności, mimo że właśnie wiele nas różni, również w kwestiach zasadniczych. A w wypadku ataków – że weszliśmy do UE jako państwo chcące chronić życie i takim państwem pozostaniemy, że jesteśmy świadomi, że polityczny ruch homoseksualny niesie poważne zagrożenie dla wychowawczych praw rodziny, dla praw dziecka, dla wolności słowa wreszcie, tam, gdzie wszędzie – aż po Biblię – chce tropić i tępić „homofobię”. Świadomość tego w niczym nie zmienia faktu, że Polska będzie bronić praw zawartych w art. 47 konstytucji – prawa do prywatności, nie w imię indyferentyzmu, ale szacunku dla życia osobistego. Natomiast nasza polityka społeczna, edukacyjna będzie oparta na wartościach, które wyrażamy w naszym prawie, na wartościach cywilizacji chrześcijańskiej i będziemy ich bronić. Kropka. Oczywiście nikomu nie odmawiamy prawa do krytyki naszej kultury, zachowując dokładnie to samo prawo w stosunku do innych krajów i polityk.
To mogłoby zostać odczytane jako zerwanie z tym, co wielu dzisiaj uznaje za istotę „europejskości”.
Dopiero to może przywrócić Europie charakter wspólnoty losu. Państwa, które odrzucają konwencję stambulską – Węgry, Słowacja, Bułgaria, Litwa, Czechy, Łotwa – są tak samo europejskie jak inne. I to te inne – Niemcy, Holandia – muszą odpowiedzieć na pytanie, czy akceptują europejską wspólnotę losu.
W pewnym momencie pojawiła się głównie wśród komentatorów myśl, że byłby pan dobrym kandydatem na rzecznika praw obywatelskich po Adamie Bodnarze. Czy z pana punktu widzenia to by była interesująca propozycja?
To bardzo ważna, wręcz kluczowa problematyka. Zarówno w planie społecznym, gdzie obywatele powinni mieć przekonanie, że państwo ich szanuje i broni, jak i w planie szerszym, gdyż rozumienie praw człowieka i praw obywatelskich ma znaczenie najzupełniej ustrojowe. Cieszę się więc, że ludzie mający autorytet uważają moje doświadczenie i poglądy w tych sprawach za ważne, ale kandydatów formalnie zgłasza się w Sejmie, a nie sądzę, by moją kandydaturę chciała zgłosić obecna większość.
Ktoś o lewicowych poglądach, przeczytawszy tę rozmowę, mógłby w tym momencie odetchnąć i powiedzieć: „Całe szczęście, bo to byłby po prostu Bodnar à rebours”.
Oczywiście społeczeństwo ma prawo, by zaczęto bronić praw ignorowanych przez Bodnara. Ale żadnemu rzecznikowi nie rekomendowałbym naśladowania jego postawy. Rzecznik praw obywatelskich może uznać jakieś oczekiwania za pozbawione podstaw prawnych czy realizowalne tylko częściowo – ale musi rozmawiać ze wszystkimi, musi chcieć zrozumieć wszystkich. Głuchy monizm ideologiczny to nie jest postawa właściwa na tym urzędzie. Dla mnie jest oczywiste, że każdy rzecznik praw obywatelskich rzetelnie wykonujący obowiązki powinien poważniej i lepiej traktować opinię lewicową i liberalną niż Bodnar traktował chrześcijańską i konserwatywną. ©℗