Gniew na ulicach polskich miast i miasteczek ma różne twarze. Nie tak oczywiste, jak chcą to widzieć i władza, i jej przeciwnicy.
Mamo, dlaczego ta pani na czarno jak Lord Vader tańczy na pralce – pyta dziewczynka, na oko sześcioletnia. Pokazuje palcem kobietę, która niczym żywy postument ustawiła się na środku ul. Puławskiej w Warszawie. – Blokuje ulicę, tak jak my. Chce zablokować prawo, które uderza w kobiety. Złe prawo. Chce wymóc na pewnych ludziach, by nie zmuszali nas do rodzenia bardzo, bardzo chorych dzieci – brzmi odpowiedź. – A ci ludzie to „Kacząnski”? – dopytuje dziewczynka, nieświadomie przekręcając nazwisko.
„Powołujemy ogólnopolskie Brygady Narodowe” – głosi tymczasem odezwa Obozu Narodowo-Radykalnego. „Będziemy pracować nad formowaniem Politycznych Żołnierzy – świadomych Polaków, ideowych i uduchowionych, a jednocześnie dbających o rozwój tężyzny fizycznej, którzy będą gotowi do obrony wartości narodowych oraz katolickich na drodze akcji bezpośredniej”.
Pod tym wpisem na Facebooku ONR błyskawicznie pojawiły się komentarze: „Nadeszły ciężkie czasy. Nadszedł czas sprawdzianu. Trzeba się jednoczyć. Siła w sercu, siła w wierze. Siła w nas”. I następny: „Niestety, trzeba będzie jutro ze sobą zabrać pałkę teleskopową i gaz, bo widzę, że lewactwo idzie na ostro”. Przewija się hasło „wojny totalnej”. A jak wojna, to strategia. Stąd uwaga w kolejnym wpisie: „Może z prywatnej utworzyć zamkniętą grupę, bo to na oficjalu wiadomo, co my i co oni organizują?”.

Widziałam zwykłych ludzi

– To tyle w temacie, kto z kim szykuje się do wojny totalnej – ucina Katarzyna Wojciechowska, która od kilku dni nocuje w Warszawie u znajomych z facebookowej zamkniętej grupy, skupiającej przeciwników zaostrzania prawa aborcyjnego. Przyjechała z miejscowości położonej 40 km od stolicy. Niedługo musi wracać do domu, ale wtedy zmieni ją siostra. Ma 25 lat, doskonale pamięta czarne marsze z parasolkami nad głowami sprzed czterech lat. – Wtedy była w nas siła i razem dałyśmy radę wpłynąć na władzę. Teraz też musimy, bo chodzi o naszą przyszłość – mówi, gdy w kolejnym dniu protestów spaceruje ulicami Żoliborza – epicentrum wydarzeń. – Byłam tu w ubiegły piątek, gdy wielotysięczne tłumy zmierzały w jednym kierunku, pod dom prezesa Kaczyńskiego. I wiesz, co widziałam? Normalnych ludzi, zwykłych obywateli przerażonych tym, co się dzieje. Widziałam masę młodych, nawet bardzo młodych osób. I cholernie zdeterminowanych. Ale widziałam też kobiety w średnim wieku, wiele przyszło ze swoimi córkami. Widziałam kobiety z mężami, dziewczyny z chłopakami – relacjonuje. A czy widziała transparenty z hasłami „wypierd….”? Czy krzyczała „jeb… PiS”? Czy to na pewno dobre słowa? – Najlepsze – ucina. Zaraz tłumaczy: – W mediach publicznych wybijają to właśnie, że jesteśmy ordynarnym, wulgarnym motłochem. Ale, jak mówią dziewczyny z Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, grzeczne już byłyśmy. Ciągle obijamy się o stereotypy, że kobietom coś nie uchodzi. Brzydkie wyrazy? A fe! Prawicowi politycy najchętniej widzieliby nas w roli cichutko potakujących żon, matek, karnych pracownic. Teraz zdecydowali o nas bez nas. Bez dyskusji publicznej, bez projektu ustawy, która trafiłaby do Sejmu i nad którą można by debatować. Mówią, że jest pandemia i nie czas, by manifestować emocje? Sorry, ale ciśnie mi się na usta dużo więcej słów, których gazeta i tak nie wydrukuje.

To też nasz kraj

Z wystąpienia prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego: „W tej niebywałej wulgarności protestów widzimy bardzo niedobre strony pewnej części naszego społeczeństwa. A ponieważ w tych demonstracjach na wezwanie dorosłych uczestniczą także dzieci, szkodliwość tego aspektu przedsięwzięcia jest szczególnie wielka. Trzeba się temu przeciwstawić. To obowiązek państwa. Ale także nas, obywateli”.
Kacper ma 17 lat. Od kilku dni razem z Oliwierem, Wiktorem i Piotrem regularnie są w al. Szucha, pod trybunałem, pod Sejmem przy ul. Wiejskiej i w kilku jeszcze innych punktach Warszawy. – Nikt mi nie kazał, jestem, bo chcę – odpowiada na pytanie, czy jest tu na prośbę rodziców. Mówi, że to jego pierwsze protesty w życiu. O tych w obronie konstytucji i praworządności słyszał, ale z jego perspektywy były „akademickie”, czyli nieżyciowe. Denerwuje go, że dorośli, bardzo dorośli ludzie uważają ich za bezrozumną masę. – Nie jesteśmy czyimiś bojówkami. Nikt nami nie steruje. Chyba że emocje, bo jesteśmy wku…ni!
Skąd w nich ten wk…w? – dopytuję. – Bo to też nasz kraj. Nie chcemy, by kościelni hierarchowie mówili, jak mamy żyć. Póki co nie jesteśmy państwem wyznaniowym.
Opowiada o akcji, w której uczestniczyli uczniowie jego liceum, a która rozlała się też na inne placówki. Na Facebooku pojawił się profil „Szkoła to dziewczyna”. Na nim apel do przewodniczących klas, by rozesłali wszystkim uczniom informację o akcji. Po sprawdzeniu listy obecności wyznaczona osoba odczytała nauczycielowi następujący komunikat: „My uczniowie, w związku z referendum, w którym większość z nas zadeklarowała chęć udziału w strajku, nie bierzemy aktywnego udziału w lekcji. Bardzo prosimy o zrozumienie naszej postawy i przyłączenie się do niej. Przyszłość uczennic jest dla nas niezmiernie istotną wartością”. Organizatorzy uprzedzili, że trzeba się liczyć z konsekwencjami, bo reakcje nauczycieli mogą być różne. „Unikajmy burz” – prosili.
– Kto chciał, mógł się wyłamać. W mojej klasie zrobiła tak tylko jedna osoba – opowiada Kacper. Jak zareagował nauczyciel? – Pani od WOS powiedziała, że rozumie. Nie miała nic przeciwko temu, że przez 45 minut lekcji zdalnej milczeliśmy. Zresztą, jak przyznała, maturalna klasa, w której ma wychowawstwo i która uczy się w szkole stacjonarnie, miała tego dnia ponad 60 proc. nieobecności.

Brońmy patriotyzmu. Naszego czy ich?

Jarosław Kaczyński: „Wzywam do obrony kościołów za wszelką cenę. Ten atak ma zniszczyć Polskę, ma doprowadzić do triumfu sił, których władza zakończy historię narodu polskiego tak, jak dotąd go postrzegaliśmy. (…) Brońmy patriotyzmu. Wykażmy odwagę”.
– Mam 42 lata. Jestem z pokolenia, które pamięta lekcje religii w salkach katechetycznych i jak je przeniesiono do szkoły. Moja rodzina nigdy nie należała do specjalnie wierzących. Na religię chodziło się dlatego, że większość tak robiła. Ze mną było podobnie. Ale im byłam starsza, tym mniej odpowiadało mi to, co słyszałam na zajęciach. I coraz bardziej denerwowała mnie podwójna moralność kleru – opowiada Krystyna. Ma w stolicy rodzinę. Przyjechała na kilka dni aż spod Poznania, ale musiała tu być. – Pamiętam swój pierwszy protest. Ja, uczennica z czerwonym paskiem, siadałam na ławce tyłem do księdza, kiedy okazało się, że muszę być na lekcji, bo szkoła nie ma pomysłu, co ze mną zrobić. Dziś w klasie mojego syna na religię nie chodzi ponad połowa uczniów, więc szkoła (ta sama zresztą) musi organizować dla nich opiekę na świetlicy.
Teraz protestuje, bo jak twierdzi, gros rodzin ma za sobą jakieś traumatyczne doświadczenia związane z komplikacjami ciąży lub trudami wychowywania niepełnosprawnego dziecka. – W moim przypadku chodzi o żonę brata. Jej pierwsza, długo wyczekiwana ciąża zakończyła się poronieniem. Gdy po raz drugi spodziewała się dziecka, zrobiła wszystkie dostępne badania prenatalne, by wykluczyć prawdopodobieństwo wad genetycznych. Ostatecznie urodziła zdrowego chłopca. Jednak, gdyby okazało się, że dziecko jest poważnie chore, powinna mieć możliwość zdecydowania, czy chce je sprowadzić na świat.
Protesty w całym kraju odbywają się spontanicznie. Ludzie organizują się za pośrednictwem zamkniętych grup w mediach społecznościowych. Jedna z mokotowskich informuje: „Dziewczyny z całej Polski. Jeśli chcecie w piątek pospacerować po Warszawie, mamy dla was pokoje do przenocowania”.
Jest tam też informacja, że relację i zdjęcia z protestów z tej dzielnicy Warszawy zamieścił brytyjski „The Guardian”. A także, że protestujących uwieczniał któregoś dnia Chris Niedenthal. Co, jak ktoś zauważa, ma swoje uzasadnienie, bo niemal 40 lat wcześniej ten sam fotograf robił zdjęcia przy ówczesnym kinie Moskwa, gdy parkował pod nim wojskowy transporter opancerzony, a plakat na budynku reklamował film F.F. Coppoli „Czas Apokalipsy”.

Kobiety niewidzialne, istoty niepotrzebne

Protestują przede wszystkim młodzi ludzie, ale nie sposób narysować jeden tylko portret demonstranta. Do miast dołączają miasteczka, wsie.
Lucyna, mieszkanka 10-tys. warmińskiego miasteczka, ma 54 lata i samotnie wychowuje dwóch synów. Nie przyjechała do stolicy czy innego dużego miasta, ale popiera protesty. Jej gniew długo dojrzewał. – Beznadzieja i poczucie, że los takich kobiet jak ja nigdy nikogo nie interesował – mówi. Przekonuje, że lokalni politycy, lekarze, księża, urzędnicy – wszyscy przez lata dawali jej do zrozumienia, że jest gorsza.
Żebym lepiej zrozumiała jej słowa o niewidzialnych kobietach i państwie, którego rządzący od prawa do lewa i od dekad jedynie deklarują troskę o los kobiet, w kilku słowach opowiada o tym, jak pod koniec lat 90., w szpitalu w Olsztynie stwierdzono u niej obumarcie płodu. – Najpierw kilka godzin czekania na korytarzu, potem wywołanie poronienia i na koniec kładą cię w sali, gdzie leżą szczęśliwe matki z nowo narodzonymi dziećmi – wspomina. Na pytanie o aborcję i wyrok Trybunału Konstytucyjnego wspomina historię koleżanki, matki dwójki dzieci, którą z dnia na dzień porzucił partner. Kobieta podjęła decyzję o aborcji. Czasu było coraz mniej, więc musiały zacząć działać. Odwiedzały kolejne gabinety. Dopiero w piątym lekarz wyraził zgodę na przeprowadzenie zabiegu. Postawił jednak warunek: 1,8 tys. zł. To była wtedy jej cała miesięczna pensja, a lekarz dał 36 godz. na uzbieranie sumy. Część pieniędzy udało się pożyczyć od koleżanek, resztę zdobyła, zastawiając w lombardzie telefon, obrączkę i dwa pierścionki. – Piekło kobiet nie zaczęło się wczoraj, żyjemy w nim od lat.
Lucyna boi się, że za chwilę podziemie aborcyjne szybko się rozrośnie, a zabiegi będą przeprowadzane w jeszcze gorszych warunkach niż do tej pory. Ceny pójdą w górę, ludzie będą wyprzedawać lodówki i telewizory. Nie byłoby tego, gdyby regulacje nadążały za rzeczywistością, bo ostre prawo dobrze wygląda tylko na papierze.
Choć popiera protesty, zastrzega, że nie podoba jej się forma, w jakiej kobiety wyrażają swój sprzeciw. – Dla mnie znicze, gwizdki i ostre słowa są niezrozumiałe na podstawowym poziomie. I niebezpieczne – mówi. Najbardziej obawia się społecznej i politycznej zemsty, która może nastąpić za kilka tygodni albo miesięcy. – Ta agresja i ten język mogą zostać przeciwko nam ze zdwojoną siłą wykorzystane. Wystarczy jakiś incydent i wtedy gniew obróci się przeciwko nam, a w niewielkich społecznościach to może działać ze zdwojoną siłą.
Obawia się też Dorota. Mieszka w małym miasteczku, dobiega pięćdziesiątki. Jej córka miała 19 lat, gdy urodziła głęboko niepełnosprawne dziecko. Kocha je bardzo, ale… – Na każdym kroku państwo daje jej znać, że takich istot nie potrzebuje – mówi Dorota. Dlatego gdyby to ona miała wybór i była w podobnej sytuacji co córka, pewnie zdecydowałaby się na aborcję. Na pytanie, dlaczego popiera protesty, czyni zastrzeżenie. – Choć nie chodzę do kościoła, jestem przeciwna demolowaniu murów i wtargnięciom do świątyń. Nie podoba mi się dewastowanie pomnika Jana Pawła II, niepokojenie starszych ludzi i księży. Podejrzewam, że robią to osoby, które nie mają tak naprawdę nic wspólnego z naszą sprawą. Jestem całym sercem za pokojową blokadą dróg.
Przekonuje, że obrońcy życia mają gęby pełne frazesów o tym, jak bardzo pomagają niepełnosprawnym, ale w rzeczywistości wszystko jest na barkach kobiet. Jak wyglądają jej rozmowy z córką na temat aborcji? – Obie jesteśmy przeciwne nowym przepisom, córka bardzo dużo przeszła i wie dobrze, że oficjalna opowieść rządzących o niepełnosprawnych dzieciach to jedno, a codzienna praktyka drugie. Rzucą nam zasiłek, 1,4 tys. zł, i dalej radźcie sobie sami – opowiada. O aborcji jej zdaniem powinni decydować rodzice ciężko niepełnosprawnych dzieci. – Nikt poza nimi nie wie, jakie piekło przechodzą. Mojej córce kilka razy radzono, by zostawiła „tego potworka”. Nie dostała wsparcia psychologicznego. Najbardziej zapadło mi w pamięć, jak chciała ochrzcić syna. Gdy próbowała załatwić formalności związane z chrztem, usłyszała od proboszcza, by zrobiła to lepiej dyskretnie, gdzieś u sióstr zakonnych.
W miasteczku, w którym mieszka Dorota, kobiety od zawsze radzą sobie same. – Kupują w internecie niewiadomego pochodzenia środki wczesnoporonne – mówi. Jej zdaniem, gdyby miały prawo wyboru, to na pewno nie wszystkie decydowałyby się na aborcję. I na pewno duża część mogłaby spokojnie przemyśleć decyzję przy wsparciu psychologa zamiast się truć.
Dorota obserwuje ludzi i widzi narastające emocje. Nie tylko w kontekście TK. Wylicza rolników, nauczycieli, pracowników supermarketów, których pracodawcy zmuszają podczas pandemii do pracy w nocy, ale też przedsiębiorców, którzy w jej miasteczku zamykają kolejne lokale. – Oni za chwilę wyrażą swój gniew na serio, to już nie będą jednorazowe protesty i manifestacje. Nie wszystkiemu winni są rządzący, ale to oni swoimi ostatnimi pomysłami wyprowadzili nas dziś na ulice – mówi. – Jesteśmy coraz bardziej zmęczeni tym, że budząc się kolejnego dnia, nie wiemy, czy zamkną nas w domu, kto zaopiekuje się naszymi starymi rodzicami i ile jeszcze damy radę prowadzić swoje małe sklepy.

Jakie lewactwo? My antymaseczkowcy!

W związku ze wzrostem liczby zakażonych koronawirusem zakazana będzie wszelkiego rodzaju aktywność powyżej pięciu osób w jednej grupie – poinformował tydzień temu premier Mateusz Morawiecki. Dzień po ogłoszeniu wyroku TK.
Ludzie nie posłuchali. W sobotę, w samym centrum stolicy, pod Pałacem Kultury i Nauki, odbyły się protesty niemające wiele wspólnego z wyrokiem, ale sami protestujący przyznawali wprost, że do wyjścia na ulice odwagi dodały im kobiety. – Skoro one mogły w swojej sprawie łamać zakazy, to my też – mówi mężczyzna, który chwilę temu wybiegł z okrążonego przez policję tłumu. Stojąca obok niego kobieta przemywa mu twarz kolejną porcją wody z płynem na trawienie. Przyjechali do Warszawy przygotowani, a taka mieszanka jest w podstawowym wyposażeniu protestujących. Łagodzi działanie gazu pieprzowego. – O tam, znowu leją ludzi gazem, hołota jedna – mówi, wskazując na policję, która rusza w tłum zaopatrzona w pojemniki. Oczy łzawią mu potężnie, twarz ma czerwoną. Pytam, przeciwko czemu ta zadyma. Oficjalnie organizatorzy na ulotkach informują, że to „Marsz o wolność, kontynuacja wielotysięcznych protestów, które odbyły się w Polsce od początku ogłoszenia epidemii (…). Są to protesty ponad podziałami światopoglądowymi i politycznymi z udziałem różnych środowisk i organizacji, które upominają się o podstawowe prawa i wolności, czyli m.in. Ogólnopolskie Stowarzyszenie Wiedzy o Szczepieniach STOP NOP, Konfederacja Korony Polskiej, Stowarzyszenie WIR Masz Głos, Jedność Narodu, Strajk Przedsiębiorców oraz Narodowy Strajk Polaków”.
W przeciwieństwie do protestów w obronie praw kobiet, nikt tu nie nosi maseczek. W obu przypadkach o zachowaniu dystansu można zapomnieć.
– Pani wie, że oni chcą nas obowiązkowo szczepić? Ale nawet nie to jest najgorsze. Ludzie protestują, bo potracili biznesy, pracę. Niektórzy za chwilę wylądują na bruku. Robili w gastronomii jako kelnerzy, kucharze, pomoce, ale teraz trwa pogrzeb gastronomii. To i ich pogrzeb jest – mój rozmówca niemal krzyczy, by przebić się przez ogólny zgiełk.
Jego żona mówi, że wczoraj była bronić praw kobiet. Dziś jest tu. – Nie ma już podziałów na my i wy w narodzie. Złość na władzę nas zjednoczyła – emocjonuje się. Okazuje się, że od dłuższego czasu przysłuchuje się nam kilka osób. – Dawno nikt ci nie dał w pysk, babo – wygraża mężczyzna, na oko 30-letni. – Jeb.. lewactwo i bolszewicką swołocz.
– Ludzie nie wytrzymują, ulewa im się. Koronawirus, zakażeni, zgony, decyzje wydawane coraz bardziej twardą ręką – mówi starszy mężczyzna, który też jest w tłumie gapiów. Próbuje rozładować napiętą atmosferę, snując swoją opowieść o protestach w Warszawie w latach 60. Ale nikt go nie słucha…

Dziękujemy prawdziwym facetom

Kilka dni temu w Nowym Dworze Gdańskim protestujące kobiety wsparli rolnicy. Widok niecodzienny, wieś uchodziła dotąd za twardy elektorat rządzącej prawicy. – Dziękujemy naszym rolnikom, prawdziwym facetom, którzy nas poparli – mówiły kobiety. – Przyjechaliśmy, bo też mamy rodziny, matki, córki, wnuczki. Nie zgadzamy się z rządami niskiego wzrostu człowieka, który ukochał kota, a nie kocha ludzi. Damy radę, a jak trzeba, przyjedziemy większą siłą – zapewniał przedstawiciel rolników przez megafon. Tuż obok haseł „Nie dla publikacji wyroku TK w sprawie aborcji” czy „Stop rządom PiS” pojawiło się: „Rolnicy przeciwko 5 Kaczyńskiego”. Między okrzykami „To jest wojna” słychać męskie głosy, że tylko z uwagi na prośbę kobiet – organizatorek nie wylali gnoju przed biurem posła wywodzącego się z tej ziemi. – Za to, co nam zrobił – przekonywali.
Aleksandra prowadzi gospodarstwo specjalizujące się w uprawie zbóż i hodowli drobiu, ma też firmę transportową. To ona zainicjowała protest rolników w swoim rodzinnym 11-tys. miasteczku. Ostatnio nawoływała też do poparcia kobiet. – Bo nigdy wcześniej nie czułam takiej bezsilności. Nie wiem jako kobieta i rolniczka, jak planować zawodowe i osobiste życie – tłumaczy. Wcześniej dostawała od lokalnych polityków propozycje, by wystartować w wyborach na wójta, radną, nawet do Sejmu. Zawsze odmawiała. A teraz? Ma wrażenie, że rządzący realizując swoją politykę, nie dostrzegają jej skutków. Tak jest z piątką dla zwierząt, tak jest z wyrokiem TK. Sprawy skrajnie różne, które łączy fakt, że są przepychane bez oglądania się na suwerena. – Proszę napisać, że takich kobiet jak ja, które stoją za protestami rolników, jest więcej – podkreśla. Na temat aborcji i ostatniego wyroku Trybunału Konstytucyjnego ma jasne stanowisko. – Nie znam żadnej dziewczyny z mniejszych miejscowości, która zaliczając wpadkę czy będąc w ciąży ze zdrowym dzieckiem, chciałaby je usunąć. Kompromis aborcyjny był dobry! Chronił życie, ale też dawał wybór – mówi.
Do protestujących kobiet przyłączają się taksówkarze, pracodawcy. WZZ „Sierpień 80” wydał oświadczenie, w którym pisze: „Za niedopuszczalne uważamy naruszenie kompromisu, który obowiązywał w Polsce od lat. Państwo, które stawia się w roli superarbitra ludzkich sumień, zmierza w kierunku państwa totalitarnego. Każdy człowiek ma prawo do wolności decydowania w sprawach sumienia. Władza, która tego nie rozumie, jest władzą oderwaną od rzeczywistości. Wspieramy protestujących uznając, że ostatnie decyzje rządzących zarówno w kwestiach politycznych, społecznych, jak i gospodarczych uzasadniają wyrażenie głośnego sprzeciwu całego społeczeństwa mówiącego władzy: no pasaran”.
W mediach społecznościowych nie brakuje filmów. Obok tych pokazujących niezwykłe napięcie widać też policjantki klaszczące w dłonie na widok maszerujących albo funkcjonariuszy idących równolegle do tłumu. – Ochraniają, nie eskalują – mówią nasi rozmówcy i liczą po cichu na taką właśnie postawę policji. – Bo my nie robimy nic przeciwko nim, a często dla nich.