Lepiej maszerować niż pikietować – radzą protestującym epidemiolodzy.
Od początku pandemii specjaliści od chorób zakaźnych powtarzają: unikać zgromadzeń. O tym, że warto ich słuchać, przekonaliśmy się boleśnie w wakacje, kiedy rząd zezwolił na organizację wesel. Jak się bowiem okazało, skupiska ludzi zamkniętych przez dłuższy czas w jednym pomieszczeniu stanowiły doskonałe środowisko do transmisji wirusa.
Z protestami jest jednak inaczej. Najczęściej odbywają się na zewnątrz, często zakładają przemieszczanie się, a uczestnicy mogą nosić maseczki. O dowody naukowe na przenoszenie wirusa w takich warunkach trudno, bo nie ma jak przetestować uczestników spontanicznego protestu przed i po nim. W przeciwieństwie do wesel praktycznie niemożliwy jest również contact tracing (czyli ustalenie, kto był obecny na danej imprezie).
Przeglądu skąpej literatury naukowej dotyczącej wpływu przebywania na świeżym powietrzu na transmisję wirusa podjęli się niedawno Mike Weed oraz Abby Foad z brytyjskiej uczelni Canterbury Christ Church University. Na podstawie analizy obejmującej mniej więcej 25 tys. przypadków wyszło im, że „jest bardzo niewiele przykładów na rozprzestrzenianie się wirusa w otwartych przestrzeniach. Niemniej jednak ryzyko to zwiększa się, kiedy łamane są reguły dystansowania społecznego oraz rośnie wielkość i gęstość zgromadzenia, a także przepływ ludzi w jego obrębie”. Naukowcy przyznają jednak, że ze wspomnianych wyżej przyczyn metodologicznych analiza zgromadzeń liczących po kilka tysięcy osób jest bardzo trudna.
Niemniej jednak pytanie jest palące, bo podczas pandemii w wielu krajach doszło do licznych protestów i nic nie zapowiada, by sytuacja miała się uspokoić. To dlatego politycy w USA grillowali pod tym kątem Anthony’ego Fauciego, szefa Narodowego Instytutu Badań nad Alergią i Chorobami Zakaźnymi. Pytany, czy demonstracje stoją za pogorszeniem sytuacji epidemicznej, odpowiadał, że zapobieganie rozprzestrzenianiu się wirusa to przede wszystkim maseczki oraz dystans społeczny. Odmówił jednak odpowiedzi na pytanie, czy w związku z tym manifestacje powinny być zakazane.
Podpowiedzi w tym względzie udziela artykuł opublikowany przez amerykańską Krajową Radę Badań nad Gospodarką (NBER), gdzie grupa ekonomistów starała się dociec, jak zamieszki w USA wpłynęły na liczbę chorych w miejscach, gdzie do nich doszło. Wyniki były zaskakujące: protesty nie miały przełożenia na zwiększenie ognisk epidemicznych i transmisji wirusa. Powód? Choć część ludzi wyszła na ulice, to reszta wolała zostać w domach, w związku z czym „efekt netto” był pozytywny (nawet jeśli wśród samych protestujących doszło do zakażeń).
Do manifestacji stosują się także zalecenia obowiązujące w innych sytuacjach. Znacznie lepiej rozumiemy dzisiaj ochronną funkcję maseczek – nawet bawełnianych i jednowarstwowych – więc jeśli protestujący je noszą, to zmniejszają ryzyko infekcji. Idealne byłoby jednoczesne zachowanie właściwej odległości, ale w tłumie nie jest to często możliwe, co ryzyko z kolei zwiększa. Lepiej też, jak protestujący się poruszają.
Problem, jak protestować, stał się aktualny dla wielu grup, które robiły to systematycznie. Nie chodzi o zrywy takie jak w USA czy w Polsce – tylko np. strajki klimatyczne. Jak opowiada BBC jedna z aktywistek z Indii, ludzie musieli zrezygnować z regularnych demonstracji i przenieśli się do sieci. Podczas protestu na początku tego roku z kolei aktywiści zachęcali do robienia banerów i wieszania ich na swoich domach lub wzdłuż ulicy.
Nie zmienia to jednak faktu, że wobec pandemicznych okoliczności niektóre kraje wolą dmuchać na zimne. W pierwszej połowie października w Izraelu obowiązywał krótkotrwały zakaz manifestacji. Zakaz protestów wprowadzają również de facto lockdowny.