Solidarność oznacza także konieczność zerwania z przekonaniem o swojej nieomylność.
Koronawirus to najpoważniejszy test dla klasy politycznej. Jak już pisaliśmy w DGP, z modelu opracowanego przez Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego wynika, że do połowy marca przyszłego roku aż 54 proc. populacji naszego kraju zakazi się koronawirusem; a obecnie chorych jest już 1,6 mln Polaków. Minister zdrowia szacuje, że w przyszły tydzień wejdziemy z liczbą 15–20 tys. przypadków zakażeń dziennie.
Dlatego walka z pandemią dotyczy wszystkich, a odpowiedzialność rozkłada się na całą klasę polityczną. Największa spoczywa na rządzących, lecz koronawirus jest zagrożeniem, które wymaga reakcji premiera czy prezydenta Warszawy, burmistrza Rawy czy wójta najmniejszej gminy w kraju.
Choć na ogół dominuje ton krytyczny wobec klasy politycznej, to w minionych latach politycy pokazali kilka razy, że są w stanie realizować wspólne cele – np. w sprawie wejścia do UE i NATO. Koronawirus jest wyzwaniem, które – tak jak wówczas – wymaga wykazania się cechami, o które na co dzień tak trudno.
PO PIERWSZE: dalekowzroczność
Kwiecień 2020 r. – Z ekspertyz, którymi dysponujemy, wynika, że ta fala pandemii skończy się mniej więcej jesienią tego roku – mówił lider PO Borys Budka.
Sierpień 2020 r. – Możemy przekroczyć liczbę tysiąca zakażeń dziennie – stwierdził wiceminister zdrowia Waldemar Kraska. Nie pomylił się, bo ponad 12 tys. nowych przypadków zachorowań, jakie zanotowano w czwartek, to faktycznie powyżej tysiąca.
Wrzesień 2020 r. – Cały czas panujemy nad tą pandemią, nie ma dzisiaj żadnego zagrożenia wybuchem, jest wzrost, który był przewidywany i prawdopodobnie możemy się spodziewać, że do połowy października mogą być jeszcze wzrosty, tak mnie informowano, a spodziewamy się od połowy października wypłaszczenia – zapewniał prezydent Andrzej Duda.
Te wypowiedzi pokazują, że skoro z bolącym zębem idziemy do dentysty, to w kwestiach zwalczania groźnego wirusa powinniśmy słuchać przede wszystkim wirusologów. Bo politycy, co szczególnie widać w ostatnich dniach, są zaskoczeni tempem rozwoju pandemii.
Zdolności negocjacyjne i zarządcze nowego ministra zdrowia Adama Niedzielskiego robią większe wrażenie niż podkrążone oczy Łukasza Szumowskiego. Szef resortu właśnie dogadał się z prywatnym sektorem zdrowia, który na potrzeby walki z COVID-19 użyczy tysiąc łóżek. Ale dlaczego taka umowa zostaje zawarta dopiero teraz? Czy nie można było jej uzyskać w sierpniu czy wrześniu?
Inny przykład – szpitale tymczasowe. Rząd rozpoczął przygotowania do budowy szpitala polowego na Stadionie Narodowym w zeszły piątek, a informacja o tym przedsięwzięciu wypłynęła w niedzielę wieczorem. Dlaczego lista potencjalnych lokalizacji nie została stworzona i upubliczniona w wakacje? Dziś, zamiast marnować cenny czas na poszukiwania lokalizacji, szpitale byłyby już w trakcie budowy lub nawet zaczęły funkcjonować. Ta refleksja przyszła jednak dużo za późno, choć trudno się dziwić, skoro w październiku senator PiS Stanisław Karczewski na antenie TVN24 twierdził: – Opozycja mówi, że przespaliśmy ten czas na przygotowanie się na drugą falę. A co mieliśmy zrobić? Szpitale budować?
PO DRUGIE: elastyczność
Kryzys wymaga porzucenia rutyny i wykrzesania z siebie zdolności do nieszablonowych działań. Jednak za tym musi iść właściwa komunikacja, która odpowiednio nakreśli intencje.
W przypadku wiosennej fali zachorowań mieliśmy do czynienia z operacją „szok i przerażenie” – nagle zarządzono całkowity lockdown gospodarki, zamknęliśmy się w domach i tak czekaliśmy na rozwój wypadków. A rząd kreślił scenariusze porzucania obostrzeń i uruchamiał programy osłonowe dla zagrożonych branż. Dziś funkcjonujemy de facto w ramach pełzającego lockdownu – o kolejnych obostrzeniach dowiadujemy się z cotygodniowych konferencji premiera oraz ministra zdrowia, zaś o programach osłonowych na razie mówi się, że będą punktowe. Przy tej skali niepewności pojawia się coraz więcej opinii, że lepszy byłby krótki (np. dwutygodniowy), ale pełny lockdown, niż taki pełzający.
W terenie rząd – zdaje się – przeszedł już od wiosennego, chaotycznego trybu zarządzania („kupimy respiratory choćby od diabła”) do bardziej systemowych działań. To nie sprzęt jest teraz problemem (zajętych jest ok. 60 proc. łóżek, a tworzone są kolejne), tylko ludzie, którzy będą w stanie go obsłużyć. Ten aspekt szczególnie ciężko będzie nadrobić w sytuacji kryzysowej, bo od lat mamy do czynienia z chronicznie niedofinansowanym systemem opieki zdrowotnej; a dodatkowo dotąd zamiast doceniać finansowo lekarzy i personel medyczny, zbywano ich żądania („Niech jadą!” Józefy Hrynkiewicz z PiS w reakcji na wypowiedź posłanki PO Lidii Gądek, że młodzi lekarze w każdej chwili mogą wyjechać za granicę) lub zwalczano (materiał TVP Info o rezydentach „Narzekają na zarobki, a jedzą kawior”).
Całe szczęście rząd doszedł do wniosku, że w dobie pandemii wojna z lekarzami nie służy nikomu, dlatego ton komunikatów został złagodzony, a akcenty rozłożono inaczej – dziś podkreśla się poświęcenie i zaangażowanie personelu medycznego, a dopiero na drugim lub trzecim planie podnoszony jest wątek niewystarczającej mobilizacji.
PO TRZECIE: umiar
W tym przypadku oznacza to zrezygnowanie przez rząd i opozycję z odgrywania dobrze nam znanych ról.
PiS, jak to ma w zwyczaju, postawił na legislacyjne pendolino – tak było też z najnowszą ustawą covidową, która ma zwiększyć mobilizację kadr medycznych, zdyscyplinować szpitale i ostrzej karać za nieprzestrzeganie pandemicznych obostrzeń. Liczący ponad 40 stron projekt pojawił się na kilkanaście godzin przed planowanym głosowaniem. Wcześniej przez kilka dni zapowiadany jest jako ustawa o dobrym samarytaninie – że będą podwyżki, że zwolni się lekarzy z odpowiedzialności karnej za nieumyślne błędy przy walce z COVID-19 itd.
PiS zdecydował się na takie działanie, by postawić opozycję pod ścianą. Ta zaś zareagowała tradycyjnie, składając obstrukcyjne wnioski o przerwy. I kiedy głosowanie w tej sprawie wygrała, trudno było powiedzieć, kto jest bardziej zaskoczony – rząd czy opozycja.
PiS krytykuje oponentów, że nie potrafią w jeden dzień przeczytać kilkudziesięciu kartek i poprzeć projektu, który zasadniczo jest potrzebny i nie powinien budzić emocji. Pytanie, czy skoro kwestia jest tak pilna, to nie można było wyłożyć kart na stół wcześniej? Umiar wymaga, by rządzący zrozumieli, że to pora, by zacząć traktować opozycję przynajmniej w tej sprawie jako partnera. Z kolei opozycja musi wziąć pod uwagę, że reagując rutynowo, wcale nie polepsza sytuacji.
PO CZWARTE: szczerość
Ostatecznie okazuje się, że ustawowy samarytanin będzie średnio dobry – na jaw wyszły plany m.in. wprowadzania rządowych pełnomocników w miejsce nieposłusznych dyrektorów szpitali.
Rządzący narzucili takie tempo procedowania, że legislacyjne pendolino – w warunkach pandemicznych – zaczęło się zacinać i przysparzać PiS coraz więcej problemów (buble prawne). Tak samo było przy okazji ustawy zakładającej podwyżki dla polityków (nie wyszła z parlamentu) czy ustawy o ochronie zwierząt (PiS ma ogromny zgryz, jak głosować w przyszłym tygodniu senackie poprawki).
W warunkach bezprecedensowego kryzysu stajemy przed dylematem, na ile władza powinna działać szybko, a na ile uważnie? Bo czy chcielibyśmy, by legislacja covidowa powstawała długimi tygodniami? Na pewno rząd powinien wykładać wszystkie karty na stół i mówić jasno, jaki jest sens zmian, nawet jeśli niektóre z nich są trudne do wytłumaczenia, kontrowersyjne czy niepopularne.
Bo choćbyśmy nie wiadomo jak zaklinali rzeczywistość i wyrażali bezgraniczną wdzięczność wobec lekarzy i pielęgniarek, rząd ma rację, wskazując, że jest problem dotyczący mobilizacji personelu medycznego. 20 października wojewoda podlaski wydał 31 decyzji o skierowaniu do pracy przy zwalczaniu epidemii: otrzymało je siedmiu lekarzy i 24 pielęgniarki. W pierwszych dniach pozytywnie odpowiedziało na nie osiem osób: trzech lekarzy i pięć pielęgniarek. Są regiony, gdzie odzewu nie było żadnego. Problem w tym, że rząd zakomunikował ten problem z subtelnością słonia manewrującego w składzie porcelany.
PO PIĄTE: solidarność
Choć o jedność apeluje premier, to PiS oczekuje, iż wszyscy będą wykonywać to, co władza zaordynuje. Dowodem na to jest hashtag lansowany w ostatnich dniach w mediach społecznościowych przez polityków PiS: #CzasNaZgodę. Który często używany jest instrumentalnie, by wykazać, że rząd się stara, a opozycja przeszkadza.
Trudno więc, by służba zdrowia, opozycja czy samorządy traktowali wezwania premiera jako coś więcej niż medialne zabiegi. Jeśli rząd apeluje o prawdziwą solidarność, powinien wciągnąć do działań np. samorządy, bo to od nich często zależy skuteczność środków antyepidemicznych, które ordynuje centrum.
Prawdziwa solidarność wymaga także podzielenia się wiedzą i uzgadniania działań. A tego brakuje, czego przykładem są deklaracje samorządowców, którzy czują się zaskakiwani odgórnymi decyzjami rządu. I wskazują, że nawet gdy dochodzi do online’owych konsultacji z premierem (bardzo rzadkich), to zamiast konkretów i planów na najbliższe tygodnie słyszą ogólniki i partyjne przekazy. Solidarność oznacza także konieczność zerwania z przekonaniem o swojej nieomylności. Pod znakiem zapytania stawia ją jednak wczorajsze orzeczenie Trybunału Kontytucyjnego, które może oznaczać polityczną wojnę w środku pandemii.