COVID-19 zabrał nam nie tylko zdrowie i pieniądze. Zabrał nam też – zmuszając do noszenia maseczek – twarz. Pozbawione jednego z podstawowych narzędzi niewerbalnej komunikacji społeczeństwo czeka ciężka próba.
Od razu zastrzegam, że nie stałem się „antymaseczkowcem”. Nie nawołuję też do nieprzestrzegania reżimu sanitarnego. Ale widzę problem z maseczkami wynikający z tego, czego przez nie nie widzę.
Uznacie to może za marudzenie. W końcu grupa polsko-chińsko-kanadyjsko-singapurskich badaczy w pracy opublikowanej w magazynie „Frontiers in Psychiatry” 9 września 2020 r. przekonuje, że noszenie masek w pandemii to właściwie same korzyści. Naukowcy porównali grupę 1056 obywateli kraju, w którym na początku pandemii do noszenia masek zniechęcano – Polski, oraz 1210 obywateli państw, w którym do ich noszenia zachęcano – Chin. Stroniący od maseczek Polacy nie tylko częściej cierpieli z powodu wirusa, lecz także w większym stopniu odczuwali niepokój, częściej popadali w depresje oraz byli bardziej zestresowani niż Chińczycy. Dlaczego? To z kolei tłumaczą badania naukowców z Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu opublikowane w lipcu w magazynie „Brain, Behavior, and Immunity”: „[Maseczki] zwiększają poczucie bezpieczeństwa i poziom społecznej solidarności, co przekłada się na poprawę dobrostanu psychicznego”.
Same korzyści z tych maseczek, prawda? Tanie, a chronią i przed wirusem, i przed złym samopoczuciem. Potwierdza się przy okazji ludowa mądrość, że w zdrowym ciele zdrowy duch. Skąd więc bierze się ten bunt antymaseczkowy? Czy to wina internetu zapewniającego popularność każdej bzdurze?

Szekspir nie miał racji

Chyba nie. Gdy w latach 1918–1920 szalała grypa hiszpanka, internet nie istniał, a obowiązkowe noszenie maseczek budziło – jak udowadnia prof. Samuel Cohn, historyk z Uniwersytetu w Glasgow – równie duży opór i emocjonalne reakcje, co dziś. Żeby zrozumieć tego przyczyny, trzeba zadać (nie)banalne pytanie: po co nam twarz? Maseczki oznaczają – w sensie społecznym – jej utratę, gdy należy nosić je wszędzie.
Nasza składająca się z 14 pojedynczych kości twarz nie sprowadza się do bycia zaledwie częścią systemu trawienia, oddychania, widzenia i powonienia. Gdyby tak było, wszyscy wyglądalibyśmy tak samo. Tymczasem nasze oblicza różnią się tak bardzo, że wśród niemal już 8 mld twarzy na Ziemi trudno jest znaleźć dwie takie same. Sobowtóry budzą nasze zainteresowanie właśnie dlatego, że są rzadkością, a przecież oblicze sobowtóra od oryginału i tak różni się istotnymi detalami. Nawet twarze bliźniąt jednojajowych nie są identyczne. Ta różnorodność ma praktyczną funkcję: dzięki niej identyfikujemy innych. Jest to równie trywialne, co ważne z punktu widzenia przetrwania. W historii rodzaju ludzkiego umiejętność ta stanowiła o życiu i śmierci, gdyż osobniki zidentyfikowane jako obce stanowiły zwykle egzystencjalne zagrożenie. Mechanizm spontanicznego rozpoznawania twarzy tak mocno utrwalił się w naszych mózgach, że widzimy je nawet wbrew rozsądkowi w obiektach martwych. Na przykład na pierwszych zdjęciach z Marsa przesłanych w 1976 r. przez sondę Viking 1 niektórzy dostrzegają ludzką twarz.
Krzywisz się, bo akurat twój umysł, czytelniku, funkcjonuje lepiej? Cóż, możliwe. W każdym razie to, że stroisz teraz miny, ma także swoją funkcję. Nasze grymasy – skrzywione usta lub uniesione brwi – w połączeniu z innymi gestami: ruchami głowy, rąk czy ramion, komunikują emocje. Naukowcy wyszczególnili 28 różnych stanów emocjonalnych, które ujawniamy za pomocą twarzy.
Oczywiście tylko człowiek jest w stanie kontrolować (w normalnych warunkach i częściowo) mimikę twarzy. Zwierzęta też używają jej do komunikacji, ale robią to w sposób spontaniczny. Tłumaczy to, dlaczego mięśnie ludzkiej twarzy w porównaniu do szympansów czy makaków zawierają więcej włókien wolnokurczliwych – pomagają one nam właśnie w kontrolowaniu mimiki. Nasz mózg wyspecjalizował się w odczytywaniu emocji z twarzy innych. Wykrywanie np. strachu powierzył ciału migdałowatemu, a wykrywanie gniewu m.in. korze oczodołowo-czołowej. Umiejętności te są, nawiasem mówiąc, u różnych ludzi różnie rozwinięte.
Co zatem tracimy, gdy zakładamy maseczkę? „Nasza zdolność komunikowania się z innymi zależy od zachowań niewerbalnych, w dużej mierze od wyrazu twarzy. Komunikowanie się z zakrytą twarzą przypomina rozmowę telefoniczną, gdy sygnał sieci jest bardzo słaby i słychać co trzecie słowo. Także inne niewerbalne informacje przekazywane za pomocą podniesienia brwi czy ramion stają się nieczytelne” – tłumaczy Kathleen M. Pike, profesor psychologii z Uniwersytetu Columbia w tekście „Dlaczego maska to nie zaledwie maska?”.
Jak widać, przypisywany Szekspirowi cytat o oczach, co są zwierciadłem duszy, to mit, który należy porzucić. Przynajmniej jeśli chcemy traktować poważnie wyniki badań naukowych. Więcej racji od Szekspira miał Cyceron, zwracając uwagę, że „twarz jest obrazem umysłu, a oczy służą do interpretacji tego obrazu”. Ut imago est animi voltus sic indices oculi, tak to brzmi po łacinie.

Uśmiech pod napięciem

Same oczy, choćby były nieziemsko zielone, a gwiazdy oddały im cały blask, do komunikacji nie wystarczą. Ale zanim wyjaśnię, dlaczego obowiązek noszenia maseczek powoduje zaognianie się napięć społecznych, porozmawiajmy o uśmiechu Duchenne’a. Zaraz – a kimże był ten Duchenne?
Wstyd się przyznać, ale sam dowiedziałem się o tej postaci dopiero przy okazji zajęcia się tematem tego artykułu. Żyjący w XIX w. Guillaume Duchenne był francuskim neurologiem, który zasłynął m.in. opisaniem różnicy między uśmiechem szczerym a udawanym. Zrobił to na podstawie eksperymentów. Podłączał elektrody do twarzy żywego człowieka i raził go prądem, aktywując wybrane mięśnie twarzy, wywołując przeróżne grymasy. Nie martwcie się – przedmiot eksperymentu nie cierpiał, gdyż na skutek paraliżu i tak nie miał czucia w twarzy. Duchenne dostrzegł z początku, że uśmiech pojawia się przede wszystkim wskutek aktywowania mięśnia o nazwie zygomaticus major (mięsień jarzmowy większy). Eksperymentował dalej i zauważył, że choć aktywowanie innych mięśni także układa usta w charakterystyczny kształt, to trudno uznać efekt końcowy za prawdziwy uśmiech. Czegoś brakowało. Okazało się, że przy podrażnieniu innych mięśni niż zygomaticus major nie następowała powiązana aktywacja otaczającego nasze oczy mięśnia orbicularis oculi (mięsień okrężny oka). To właśnie napięcie tego mięśnia nadaje naszemu uśmiechowi serdeczny, szczery wyraz. Duchenne zauważył też, że nie jest łatwo w pełni świadomie wywołać tego rodzaju uśmiech na własnej twarzy – „pojawia się on jedynie jako rezultat słodkich emocji duszy”. Jest spontaniczny.
„Wiele osób publicznych chciałoby uśmiechać się sposób wiarygodny, ale rezultaty nie są zadowalające. Spójrzcie na te szerokie uśmiechy na fotografiach. Zakryjcie górną część twarzy danej osoby i spójrzcie na usta. Potem zakryjcie usta i spójrzcie jej w oczy. Na pierwszy rzut oka liczba widocznych zębów będzie sugerować, że patrzysz na osobę szczęśliwą, ale gdy zakryjesz usta i spojrzysz wyłącznie na oczy, szczęścia już nie widać” – zauważa psycholog Marianne LaFrance w książce „Dlaczego się uśmiechamy?”.
Sprawą do dzisiaj jednoznacznie nierozstrzygniętą pozostaje to, czy uśmiech Duchenne’a jest faktycznie wyrazem pozytywnych emocji, sygnalizatorem intencji czy też biologicznym artefaktem związanym z odpowiednio wysoką intensywnością mimiki. Niemniej olbrzymią zasługą Francuza pozostaje to, że zwrócił naszą uwagę na złożoność mięśniowej maszynerii twarzy oraz na to, że koncentracja na jednym jej elemencie może łatwo wprowadzić w błąd. Jego obserwacje popchnęły innych w stronę badania związku pomiędzy mimiką twarzy a budowaniem i cementowaniem więzi międzyludzkich opartych na zaufaniu i bezinteresowności. Okazało się, że twarz i jej użycie ma kluczowe znaczenie i długodystansowe konsekwencje jeszcze wtedy, gdy gaworzymy w kołysce.

Mamo, uśmiechnij się

Samo rozpoznawanie twarzy jest kompetencją, którą nabywamy bardzo długo – nawet do 14. roku życia. Dziecko przez długi czas dostrzega jedynie pojedyncze cechy oblicza, nie wiążąc ich z konkretną osobą. „Wiele maluchów wpada w płacz, gdy widzi zamaskowaną osobę. Jednym z powodów jest właśnie słabo rozwinięta zdolność do rozpoznawania twarzy” – pisze prof. Kathleen M. Pike.
Płacz, właśnie! Płacz niemowlęcia i towarzyszący mu grymas sygnalizują ból, potrzebę, niezadowolenie. Śmiech – przeciwnie, ale nie tylko. Śmiech to też nagroda dla matki za opiekuńczość i bodziec do niej, przekładający się koniec końców na lepiej uformowaną osobowość dziecka. „Niemowlęta wybuchają śmiechem i kończą się śmiać dość gwałtownie, gdy i matka przestaje się uśmiechać. (…) Wykazano, że funkcja uśmiechu niemowlęcia i jego interakcji z matką budująca przywiązanie oparte na bezpieczeństwie związana jest także pozytywnie z nabywaniem umiejętności społecznych na późniejszych etapach dzieciństwa” – piszą Karen L. Schmidt i Jeffrey F. Cohn, psychologowie z Uniwersytetu Pittsburskiego, w pracy „Human Facial Expressions as Adaptations: Evolutionary Questions in Facial Expression Research” (Wyrazy twarzy jako adaptacje: kwestie ewolucyjne w badaniach nad mimiką twarzy).
Z czasem uczymy się coraz lepiej używać naszej twarzy (gdy zaczynamy panować nad mimiką) i czytać emocje innych. Co ciekawe, kobiety i mężczyźni różnią się w ostatecznie nabywanych zdolnościach i ich wykorzystaniu. Kobiety częściej się uśmiechają, a mężczyźni częściej stroją posępne miny. Co ciekawe, kobiety skuteczniej niż mężczyźni odczytują także z twarzy emocje. A – swoją drogą – czy nasze detektory emocji są w stanie wykryć fałsz? Czy kłamstwo rzeczywiście maluje się na twarzy? Tak. Zdolność do jego wykrywania polega na dostrzeganiu niewielkich, szybkich ruchów poszczególnych partii twarzy. Kluczowe jest zwracanie uwagi np. na okolice oczu. Fałszerze emocji częściej mrugają.
Ogólnie rzecz biorąc, mimiczne oszustwa wykrywamy nieskutecznie głównie dlatego, że nasz umysł niejako zakłada szczerość drugiej strony. Nabieramy się nawet na wystudiowany uśmiech polityków. Badania przeprowadzone na oponentach prezydenta Ronalda Reagana pokazują, że ich umysł odpowiadał pozytywnie na widok jego szerokiego uśmiechu, podniesionych brwi i lekko przechylonej głowy.
To znów ma uzasadnienie ewolucyjne. W prehistorii każdy obcy był zagrożeniem. Wystarczyło stwierdzić, że jest obcy i zabić go albo uciekać – wpatrywanie się w jego mimikę nie miało większego sensu. Co innego, gdy chodziło o rodzinę albo członków naszego plemienia. W takim przypadku mimika, jak i cała komunikacja ogółem, miała charakter konstruktywny. Dowiadywaliśmy się, czy nasze działania są pochwalane, ganione, pożyteczne dla współziomków czy nie. Sygnalizowanie emocji za pomocą mimiki, jak piszą Schmidt i Cohn, miało pozytywne konsekwencje adaptacyjne zarówno dla odbiorców, jak i nadawców pozawerbalnego komunikatu. Wytwarzała się między nimi empatyczna więź, każąca dzielić się jedzeniem i stawać we wzajemnej obronie. „Ze względu na tendencję, by angażować się w długodystansowe relacje, grupy ludzi tworzą kontekst, w którym może rozwijać się altruizm” – piszą badacze. Największy udział ma w tym właśnie uśmiech. Nie dziwi więc, gdy badania sugerują, że człowiek uśmiecha się tym rzadziej, im większy dystans dzieli go od bliźnich.

Popatrz mi w oczy

Wracamy do maseczek. Sytuacja, z którą mieliśmy do czynienia do chwili uczynienia z całej Polski żółto-czerwonej strefy, różni się istotnie od sytuacji obecnej. Po pierwsze, obowiązek maseczkowy dotyczył tylko wybranych miejsc. Po drugie, nie był przestrzegany. Teraz dotyczy właściwie wszystkich miejsc poza własnym mieszkaniem, zakładem pracy i obiektami sportowymi – a także świeżego powietrza, jeśli przebywamy w otoczeniu innych ludzi. Co więcej, ze względu na to, że wprowadzono jego surowszą egzekucję, a przede wszystkim ze względu na strach wynikający z ogromnego przyrostu zachorowań, jest on znacznie szerzej respektowany. Nawet antymaseczkowcy zakładają maski, nazywając je maskami antymandatowymi. W efekcie osoby, z którymi wchodzimy w relacje (poza rodziną i współpracownikami), to osoby, których twarzy nie widzimy, a one nie widzą naszej. Pozostaje nam wyłącznie – jeśli chodzi o mimikę – kontakt wzrokowy. Tyle że do sprawnej komunikacji same oczy nie wystarczą.
Odradzam próbę dłuższego wpatrywania się w oczy zamaskowanego obcego, żeby tę hipotezę przetestować. Może uznać nas za psychopatę albo po prostu się przestraszyć i zechcieć jak najszybciej się od nas oddalić. Ludzie nie lubią, gdy ktoś się na nich gapi. W latach 70 XX w. psychologowie zauważyli, że kierowcy zatrzymujący się na światłach startowali szybciej, gdy zauważali przedłużone spojrzenia pieszych. Dzisiaj – w erze maseczkowej – można zakładać, że naciskaliby pedał gazu jeszcze mocniej.
Wpatrywanie się w oczy obcej zamaskowanej osoby niewiele nam dzisiaj powie ani o tym, kim jest i czy jest nam znana, ani o jej emocjach i zamiarach. Trudno też będzie nam ocenić, czy czyjś werbalny komunikat jest szczery albo czy jego wypowiadaniu towarzyszy entuzjazm, znudzenie lub szyderstwo. Ocenę utrudnia fakt, że maseczka nasz głos zniekształca i czyni nas mniej zrozumiałymi. Dla osób niedosłyszących to dodatkowy kłopot, ponieważ wspomagają się czytaniem z ruchu warg.
Jeśli pandemia szybko stanie się przeszłością i odzyskamy twarze, maseczki nie zaszkodzą społeczeństwu, a wszystko, co powyżej, zakwalifikujemy do niewygód tymczasowych. Ot, zło konieczne. Co innego, jeśli pandemia będzie się przedłużać, a z nią restrykcyjny wymóg powszechnego omaseczkowania. Wówczas nasze umysły zostaną wprawione w trwałą poznawczą konfuzję, a umysł skonfundowany to umysł w stanie podniesionej gotowości, tropiący zagrożenie. W takich warunkach każdy, choćby banalny konflikt będzie eskalował.
Ekonomista Jeffrey A. Tucker z American Institute for Economic Research zauważa w jednym z tekstów, że nasze zachowania już stają się patologiczne. „Nie mówię o wzroście liczby samobójstw czy przypadków przedawkowania narkotyków, a o tym powszechnym okrucieństwie, w którym ludzie zaczęli się w ostatnich miesiącach specjalizować, o tym, że stare zasady i maniery, dyscyplina, cnoty nagle stały się nieistotne” – pisze Tucker, oczywiście, w kontekście USA, gdzie pandemia i lockdown dały się ludziom we znaki silniej niż w Polsce. Ale to się zmienia – idziemy teraz ścieżką amerykańską.
Nie tylko jednak zwykła nieuprzejmość będzie w narodzie rosła, ale i takie przypadki, jak niedawne pobicie kobiety kierującej warszawskim tramwajem, gdy zwróciła sprawcom uwagę na brak maseczek, będą częstsze. Spory polityczne i społeczne także będą się zaogniać. Niewykluczone są zamieszki. Chociaż nie można tego usprawiedliwiać, zrozumieć trzeba, że to częściowo wynik „ewolucyjnego uzbrojenia” naszych umysłów, które reagują na poznawczy mętlik tak, jak reagowałyby przed tysiącami lat. Znów stajemy się dzikusami.
Ludzka twarz należy do najpiękniejszych dzieł natury. Dzięki niej ludzie traktują się, cóż, po ludzku, bo rozpoznają w sobie bliźnich. Czy nie tęsknisz za widokiem twarzy na ulicach? Ja tęsknię. Maseczki w pewnym stopniu dehumanizują międzyludzkie kontakty, ułatwiając dopuszczenie przemocy jako metody osiągania celów czy autoekspresji. Co robić w tej sytuacji? Ostatnim wnioskiem, który chciałbym, żeby ktoś z tego artykułu wyciągnął, jest ściągnięcie maseczki. Przeciwnie – respektowanie obowiązku noszenia maseczek oraz innych metod ograniczania transmisji koronawirusa jest jedyną skuteczną metodą na to, by trwał on jak najkrócej. Maseczka może więc być paradoksalnie lekarstwem na samą siebie. Pod warunkiem, że potraktujemy sprawę serio.
Jeśli pandemia będzie się przedłużać, a z nią wymóg powszechnego omaseczkowania, to wówczas nasze umysły zostaną wprawione w trwałą poznawczą konfuzję. A umysł skonfundowany to umysł tropiący zagrożenie. W takich warunkach każdy, choćby banalny konflikt będzie eskalował