Wielu ludzi odrzuca indywidualizm, prawa jednostki i emancypację mniejszości nie tylko z powodu konserwatywnych poglądów, lecz także dlatego, że ich zdaniem prowadzą do pogłębiania nierówności i dominacji liberalnych elit. To opowieść, którą promuje ruch antygenderowy. I jest w niej ziarno prawdy
DGP
Jak to się stało, że prawicy udało się w Polsce zmonopolizować sferę wartości, w tym tematykę rodziny?
To nie wyróżnia tylko polskiej prawicy. W USA republikanie dokonali tego już w czasach prezydenta Ronalda Reagana. „Tradycyjne wartości rodzinne” stały się wtedy podstawą politycznej mobilizacji białych, konserwatywnych protestantów. Pakiet ideologiczny, jaki zaproponowali, składał się z trzech elementów: jak najmniejsza aktywność państwa, wolny rynek i tradycyjna rodzina, czyli nuklearna, heteroseksualna.
Dlaczego amerykańcy konserwatyści umieścili wartości rodzinne na swoich sztandarach?
Tradycyjna rodzina miała chronić Amerykę przed ubóstwem, przemocą, uzależnieniami i innymi społecznymi plagami. Amerykańska socjolożka Melinda Cooper, autorka książki „Family Values: Between Neoliberalism and the New Social Conservatism”, pisze, że architekci neoliberalizmu myśleli o rodzinie jako o przestrzeni, do której można zepchnąć funkcje opiekuńcze, ale która też staje się ostoją moralności w świecie pozbawionym wartości innych niż zysk. To swoisty wentyl bezpieczeństwa przed nihilizmem rynku, a jednocześnie rozwiązanie, które przerzuca koszty pracy opiekuńczej, reprodukcji fizycznej i społecznej na kobiety.
Zjednoczona Prawica się tym inspiruje?
To, co prezentuje PiS, nie jest wersją neoliberalną, która występuje w USA. W Polsce mamy powszechne usługi publiczne: opiekę zdrowotną czy edukację. Choć jak pokazuje Łukasz Pawłowski z „Kultury Liberalnej”, można dziś mówić o pełzającej prywatyzacji, to nikt – poza Konfederacją – nie postuluje oddania tych obszarów we władzę wolnego rynku. Dominuje przekonanie, że ludziom się coś od państwa należy, a PiS to przekonanie raczej wzmacnia, niż osłabia.
Jakie stoi za tym myślenie?
Siłą napędową konserwatywnych orędowników wojny kulturowej jest skupienie na wspólnocie: rodzinie, narodzie i obietnica bezpieczeństwa, pewnej przyszłości. To spójny przekaz, bo politycy prawicy występują z jednej strony jako sojusznicy rodziców zaniepokojonych seksualizacją dzieci, a z drugiej jako rzecznicy 500+ i wyższej płacy minimalnej. Z kolei ultrakonserwatywne organizacje, jak Ordo Iuris, nie tylko pozywają Ikeę za dyskryminację, lecz także wydają raporty o rozwiązaniach dotyczących polityki społecznej, deklarując troskę o „zwykłych ludzi”.
Na dodatek mają wsparcie Kościoła.
Kościół to wciąż znacząca siła, sądzę jednak, że na dłuższą metę ultrakonserwatyści nie wygrają. Ich przekaz wciąż się zaostrza, ale większość Polek i Polaków nie popiera ich pomysłów. Kościół poprzez ścisłe związki z władzą traci zaś kontakt z wiernymi. Większość ludzi chciałaby mieć wsparcie państwa i czuć się doceniona w swoich rolach rodzinnych, ale niekoniecznie pragnie być na pierwszej linii frontu w wojnie kulturowej. Podoba im się przekaz o istotnej roli rodziny i 500+, ale nie będą z tego powodu bić gejów na ulicach. Ludzie są wybiórczy w swoich politycznych wyborach – nawet w elektoracie PiS większość nie chce zaostrzenia prawa aborcyjnego i wyjścia z konwencji stambulskiej.
Jak w tej wojnie kulturowej prezentuje się liberalno-lewicowa opozycja?
Myślę, że wciąż nie rozumie jej znaczenia. Wielu polityków liberalnych myśli o wyborcach konserwatywnych w kategoriach „ciemnogrodu”. Nie dostrzegają, że „wojna z gender” to starannie przemyślana strategia, ani tego, że polscy ultrakonserwatywni aktywiści są częścią globalnego ruchu przeciwko równości i prawom mniejszości. Ci ostatni potrafią mobilizować ludzi, dla których rodzina jest ważną wartością, a zmiany kulturowe kojarzą się z zagrożeniem. Jedno z haseł feminizmu brzmi: prywatne jest polityczne. Jednak w krajach, gdzie jest niskie zaufanie społeczne i małe zaangażowanie obywatelskie, to właśnie ruchy konserwatywne potrafią skutecznie zachęcić do działania osoby, których aktywizm polityczny wyrasta z prywatnych identyfikacji.
Co to znaczy?
Spójrzmy choćby na ruchy rodzicielskie, jak „Ratujmy maluchy”, który osiągnął spektakularny sukces: miliony podpisów i zmiana polityki państwa. Na początku nie liczyła się tam w ogóle identyfikacja polityczna, tylko hasła o obronie prawa dzieci do dzieciństwa. Dopiero później organizacja ostro skręciła w stronę konserwatywną.
Akurat Elbanowscy nie kryli się ze swoim konserwatyzmem.
To prawda, ale osiągnęli sukces dzięki mobilizacji zwykłych osób o różnych poglądach. Mechanizm upubliczniania prywatnych tożsamości polega na tym, że ludzie zaczynają się angażować, bo np. denerwuje ich to, co się dzieje z edukacją: nie chcą, ale czują, że muszą. Po stronie konserwatywnej jest większe pole do popisu dla osób, które nie miały dotąd nic wspólnego z aktywizmem, a rodzina jest dla nich ważnym punktem odniesienia.
Dlaczego?
Bo żyjemy w rodzinocentrycznym społeczeństwie, gdzie sama deklaracja przywiązania do „wartości rodzinnych” jest dobrze odbierana. Gdy polityk prawicowy oznajmia publicznie, że jako ojciec czwórki dzieci ma wieloletnie doświadczenie w sprawach rodziny, to taka postawa go legitymizuje. Jako kochający ojciec i mąż może uniknąć łatki aktywisty i działacza partyjnego, który robi dużo szumu, by zdobyć pozycję i kasę. Osoby takie jak państwo Elbanowscy chętnie deklarują, że ich celem nie jest władza ani pieniądze, lecz dobro dzieci – w ten sposób stawiają się poza „brudną” polityką, a po stronie dobra. Lewica nie docenia znaczenia takich gestów.
Ostatnie dekady na Zachodzie to triumf polityki tożsamości, kojarzonej zwłaszcza z lewicą właśnie.
W dużej mierze jesteśmy zakładnikami epoki, w której najważniejsze są indywidualizm i prawa jednostki, wartości wyrosłe na gruncie liberalizmu. Czasem nie zdajemy sobie sprawy, jak skutecznie przejął je neoliberalizm. Odwoływanie się w polityce wyłącznie do ludzi jako jednostek jest problematyczne. Jesteśmy przecież istotami społecznymi: członkami rodzin, społeczności lokalnych czy grup. Wspólnota ma wymiar i polityczny, i emocjonalny. Nie wystarczy mówić ludziom: jesteśmy po waszej stronie, macie prawo decydować o swoim ciele albo jesteśmy z wami, bo za mało zarabiacie.
To nie działa?
Wciąż mamy kłopot z ustaleniem, dlaczego tak wiele osób popiera dziś populistyczną prawicę. Jedna z popularnych wersji polskiej historii ostatnich 30 lat brzmi mniej więcej tak: w tych dekadach mieliśmy do czynienia z rosnącymi nierównościami i pogarszającą się sytuacją mało zarabiających pracowników czy mieszkańców byłych PGR-ów, a ponieważ żyjemy w systemie, w którym nie można już wyrażać gniewu klasowego, to został on przekierowany na kwestie światopoglądowe. Upraszczając: jak ludzie nie mają za co żyć i czym dojechać do lekarza, to dużo łatwiej przekierować ich gniew na gejów czy feministki.
A tak nie jest?
Gdyby tak było, to gniew wobec feministek i gejów powinny wyrażać głównie osoby najbiedniejsze. Ale jest inaczej, co pokazują choćby badania zespołu Macieja Gduli. Na Trumpa głosowali nie tylko pracujący biedni, lecz także klasa średnia. Jedno z fundamentalnych pytań dotyczy mechanizmu przekierowania gniewu klasowego: czy rzeczywiście proces ten przebiega linearnie – czyli czujemy frustrację z uwagi na naszą sytuację ekonomiczną, a potem ktoś nam wskazuje wroga, który ma nami pogardzać? To moim zdaniem znacznie bardziej skomplikowane – nierówności oczywiście mają znaczenie, ale żeby je skanalizować, potrzebna jest interpretacja odwołująca się do kategorii i emocji, które ludziom są znane, które akceptują jako swoje.
Strona liberalno-lewicowa tego nie rozumie?
Trudno oprzeć się wrażeniu, że wciąż pokutuje tam podział na to, co kulturowe, i na to, co ekonomiczne. Widać to w dyskusjach o źródłach prawicowego populizmu: jedni mówią „ekonomia, głupcze!”, a drudzy „eee tam, to polski katolicyzm i nacjonalizm”.
Co w tym złego?
Gdy my się spieramy, prawica skutecznie łączy w swojej narracji kwestie kulturowe i ekonomiczne: dowartościowuje ludzi, którzy rozumieją rodzinę w sposób tradycyjny, a jednocześnie daje im różnego rodzaju wsparcie finansowe. Buduje wspólnotę wokół pojęć, takich jak dzieci, ojczyzna czy tradycja. Opozycja powinna zrozumieć, że bez względu na to, jak definiujemy rodzinę, zwykle jest ona istotnym punktem odniesienia, z którym wiążą się nasze uczucia, nasza historia, osobiste porażki czy sukcesy. Już samo słowo „rodzina” uruchamia wiele silnych emocji. Jeżeli liberałowie i lewica nadal będą uparcie trwać przy podziale na politykę tożsamości i prawa jednostki z jednej strony, a kwestie ekonomiczne i sprawy nierówności z drugiej, to politycznie sprawa jest na lata pozamiatana.
Jak się one łączą?
Mamy choćby świetne badania nieżyjącej już prof. Elżbiety Tarkowskiej, które pokazują, jak niedostatek oddziałuje na wiele aspektów życia codziennego: naszą godność, poczucie wartości, możliwość realizowania planów w sferze prywatnej. W świecie, w którym liczy się finansowy sukces, niedostatek budzi głęboki wstyd, poczucie unieważnienia. Jeśli nie uwzględniamy tych doświadczeń i mówimy językiem suchych liczb czy walki klasowej, to trudno przekonać ludzi. Liberałowie i część lewicy nie doceniają też politycznego znaczenia głębokich zmian kulturowych dotyczących wartości, rodziny czy seksualności, które zaszły w Polsce w ostatnich dekadach. Tego, jak głęboko nasza ocena tych zmian jest zakorzeniona w naszej pozycji klasowej, jak ściśle wiąże się z sytuacją ekonomiczną, miejscem zamieszkania czy polityką społeczną rządu.
A może konserwatyzm jest po prostu silnie zakorzeniony wśród Polaków?
Do tego przekonania odwołuje się kolejna wersja historii ostatnich 30 lat. Kluczo we mają tu być doświadczenia zaborów i tradycje niepodległościowe, które powiązały tożsamość narodową z religią. Zgodnie z tą wersją Polki i Polacy nigdy nie będą mieć liberalnej kultury ani państwa opartego na zasadzie równości.
A pani jak uważa?
Mnie bliska jest trzecia wersja: transformacja gospodarcza oczywiście miała wpływ na obecne podziały społeczne, ale to, jak myślimy o przyczynach nierówności i kogo winimy za nasze niepowodzenia, jest powiązane z określonym systemem wartości, doświadczeniami i emocjami. Wpływ neoliberalizmu w sferze kulturowej jest być może ważniejszy niż w obszarze gospodarki. Wielu ludzi odrzuca indywidualizm, prawa jednostki i emancypację mniejszości nie tylko z powodu konserwatywnych poglądów, lecz także dlatego, że ich zdaniem prowadzą one do pogłębiania nierówności i dominacji liberalnych elit. To opowieść, którą promuje ruch antygenderowy. I jest w niej ziarno prawdy – część feministek faktycznie sprzymierzyła się z neoliberalizmem.
Od lat bada pani działalność ruchów feministycznych. Policzyłem panele tematyczne Kongresu Kobiet w ostatnich 10 latach i wyszło mi, że na kilkaset dyskusji tylko kilkanaście poświęcone było nierównościom ekonomicznym, pracy, związkom zawodowym czy ubóstwu. Reszta – głównie tematom tożsamościowym, biznesowym i kulturowym.
To prawda, feminizm głównego nurtu – nie tylko w Polsce – skupił się na nominalnej równości i kwestiach tożsamościowych, które idealnie wpisują się w system neoliberalny. Amerykańska filozofka Nancy Fraser miała rację, pisząc o feminizmie jako o „służce neoliberalizmu”. Od dawna istnieje też jednak feminizm lewicowy, choć nigdy nie cieszył się on wielkim zainteresowaniem mediów. Poza tym ruch kobiecy się zmienia, na całym świecie wiatru w żagle nabiera feminizm „99 proc.”, który interesuje się zarówno prawami osób trans czy aborcją, jak i nierównościami ekonomicznymi.
Do tej pory feminizm kojarzył się bardziej z aborcją.
Wydaje mi się, że mamy coraz większą świadomość, iż nie ma równości płci bez równości ekonomicznej. Prawdą jest jednak, że ruch feministyczny skupia się głównie na prawach kobiet, a nie poświęca wystarczająco uwagi np. potrzebie skrócenia czasu pracy. Mimo że jak się pracuje po 16 godzin dziennie, to nie ma się już na nic innego czasu i siły. Podobnie, choć dyskutujemy żywo o prawach reprodukcyjnych czy prawach kobiet rodzących, to nie ma właściwie feministycznych debat o tym, w jaki sposób upodmiotowić pacjentów en masse w systemie ochrony zdrowia. Jako feministka widzę, że jesteśmy tak bardzo skoncentrowane na prawach kobiet jako określonej grupy, że rzadko próbujemy zastanowić się nad rozwiązaniami, które obejmowałyby też mężczyzn.
Analogicznie przez lata polski feminizm nie interesował się rodziną, właściwie oddając walkowerem ten temat prawicy.
Jest już wiele feministycznych badaczek i aktywistek, które „odzyskują” macierzyństwo, ale z rodziną jest trudniej. Przede wszystkim dlatego, że z punktu widzenia feminizmu jest to instytucja, w której najczęściej dochodzi do przemocy wobec kobiet. I nie jest to jedynie perspektywa akademicka. W mojej rodzinie właściwie wszystkie kobiety w poprzednim pokoleniu były ofiarami przemocy domowej. Aby „odzyskać” rodzinę, trzeba najpierw wykorzenić z niej przemoc i nierówności.
A co jeśli dla większości kobiet rodzina to wciąż główny punkt orientacyjny w życiu?
Jeśli nie mamy działającego państwa opiekuńczego ani prężnych lokalnych społeczności, to często zostaje nam tylko rodzina. Na przykład w USA dla wielu czarnych kobiet była to jedyna sfera, gdzie mogły realizować siebie, tworzyć więzi, budować poczucie własnej wartości, liczyć na wsparcie. Nie miały szans na samorealizację na rynku pracy, bo zatrudnienie – podobnie jak dla części białych Amerykanek z klasy niższej – oznaczało upokorzenia, wyzysk, brak czasu, często także molestowanie. W Polsce też powraca dyskusja, czy wszystkie kobiety powinny pracować i jakie znaczenie mają dokonywane przez nie wybory. Nie jesteśmy w tej sprawie zgodne.
Jak strona liberalno-lewicowa może mówić o wartościach, nie zniechęcając do siebie dużej części społeczeństwa?
Kluczowa jest zgoda na ambiwalencję, na to, że ludzie mają często bardzo niespójne poglądy. Odnoszę wrażenie, że dziś odczuwamy ogromną potrzebę umacniania się w przekonaniu o własnej racji. I albo ktoś jest po naszej stronie, albo jest przeciwko nam.
Można odnieść wrażenie, że liberalno-lewicowa tolerancja czasem kończy się w momencie, gdy ktoś np. kwestionuje koncepcję niebinarności płciowej. Wtedy może dostać nawet łatkę „homofoba”.
Taka reakcja opiera się na założeniu, że wszyscy mamy taki sam kapitał kulturowy, więc jeśli się tylko chce, to można opanować wszystkie pojęcia i teorie. Ale taka edukacja nie dla wszystkich jest dostępna.
Jak z tego wybrnąć?
Można zacząć od nieoceniania ludzi na podstawie pewnych elementów ich światopoglądu. Obecnie jak ktoś mówi coś homofobicznego, to uznaje się, że nie jest po naszej stronie. I jedyną opcją, którą można mu zaoferować, jest resocjalizacja. Tymczasem wiele osób najzwyczajniej w świecie nie ma określonych poglądów na temat seksualności czy płci. Bo nie miały sensownej edukacji, nie wyniosły tej wiedzy z domu, nie czytają gazet. Zamiast przyjmować z góry, że są homofobami, trzeba się zastanowić, co to dla nich znaczy.
W odpowiedzi może pani usłyszeć, że to relatywizowanie problemu.
Mam tego świadomość. Nikogo nie namawiam, żeby karmić internetowych trolli. Tym bardziej nie chcę lekceważyć aktów werbalnej i fizycznej nienawiści. Chciałabym po prostu wykroczyć poza zaklęty krąg naszych racji i interpretacji. Rozmawiałam kiedyś z lesbijką, która opowiadała, że może liczyć na wsparcie swojej rodziny, mimo że jej członkowie wyrażają homofobiczne poglądy. Choć to bolesne, utrzymuje z nimi relacje, to bliscy jej ludzie. Co pokazuje tylko, że życie jest bardziej złożone od niekończących się dyskusji teoretycznych.
Czy lewicowiec może walczyć o swoje przekonania bez zniechęcania do siebie konserwatywnej strony?
Pytanie, gdzie jest granica naszej tolerancji? W 2016 r. kobiety pro-choice stały w jednym szeregu z osobami, które były przeciwko liberalizacji prawa do aborcji, ale nie chciały zaostrzania przepisów w tej sprawie. Czy dziś możemy sobie wyobrazić dialog z tymi, którym nie podobają się „strefy wolne od LGBT”, ale mają poważne obawy przed wychowaniem dzieci przez pary jednopłciowe?
Nie za bardzo widzę taką możliwość na horyzoncie.
To prawda, zwłaszcza gdy władza legitymizuje przemoc wobec osób LGBT. Rozumiem ogromną frustrację ludzi, którzy mówią, że nie można się godzić na kolejne kompromisy. Ale jeśli zakładamy, że jesteśmy w stanie porozumieć się tylko z ludźmi, którzy w pełni podzielają nasze poglądy, to oddajemy walkowerem ogromne pole prawicy. Jeśli chcemy dyskusji, a nie monologu, to musimy uszanować i zrozumieć obawy osób różnych od nas. Większość postaw dyskryminacyjnych wynika z różnego rodzaju lęków. Jeżeli je unieważniamy, mówiąc, że są wsteczne i głupie, to zwykle zamykamy drogę do porozumienia.
Większość chciałaby mieć wsparcie państwa i czuć się doceniona w swoich rolach rodzinnych, ale niekoniecznie pragnie być na pierwszej linii frontu w wojnie kulturowej. Podoba im się przekaz o istotnej roli rodziny i 500+, ale nie będą z tego powodu bić gejów na ulicach