W czwartek na łamach DGP ukazała się opinia wiceministra sprawiedliwości Sebastiana Kalety zatytułowana „Unijna niepraworządność”. Autor stara się wykazać, że w sporze o praworządność między rządem Zjednoczonej Prawicy a światem demokracji liberalnej i zwolenników wartości europejskich rację ma rząd w Warszawie. Opinia ministra Kalety jest tak śmiałym i szkodliwym aktem sofistyki, że jako członek komisji wolności obywatelskich, sprawiedliwości i spraw wewnętrznych Parlamentu Europejskiego postanowiłem się do niej odnieść.

Po co nam w Unii wartości?

Rozpocznę od tezy, co do której zgadzam się z ministrem Kaletą. Spór o powiązanie wypłat środków unijnych z przestrzeganiem przez państwa członkowskie praworządności „zdaje się dzisiaj fundamentalne dla przyszłości UE, ponieważ stanowiska nie tylko osób negocjujących podczas szczytu (Rady Europejskiej w lipcu – red.), ale również głównych frakcji w Parlamencie Europejskim są skrajnie różne, nie do pogodzenia, jeśli chodzi o fundamenty prawa unijnego” – czytamy. Też tak uważam. Kwestia, czy rządy państw członkowskich mogą bez konsekwencji dla siebie i całego projektu europejskiego łamać zasadę państwa prawa, jest fundamentalna.
Co do sposobu sformułowania tej tezy przez autora mam jednak jedną uwagę, ponieważ sugeruje on, jakoby głosy rozkładały się proporcjonalnie. Tymczasem po jednej stronie sporu mamy dwa europejskie rządy – polski i węgierski – oraz dwie z siedmiu grup politycznych w PE, i to, dodajmy, dwie najmniejsze – Europejskich Konserwatystów i Reformatorów oraz Tożsamość i Demokrację. Po drugiej natomiast Unię z całą resztą jej państw członkowskich i Parlamentu Europejskiego, Radę Europy, polskie i międzynarodowe środowisko prawnicze.
Dlaczego cała ta ogromna większość uważa, że łamanie zasady państwa prawa nie jest dopuszczalne? Zacznijmy od konsekwencji dla europejskiego projektu. UE, a więc państwa członkowskie, które zgodziły się ze sobą ściśle współpracować i w tym celu powierzyły część kompetencji wspólnym instytucjom, może dobrze funkcjonować jedynie w oparciu o wspólny system wartości. Te wartości są opisane w art. 2 Traktatu o UE. Zasada państwa prawnego jest jedną z nich. To dość oczywiste, bo trudno sobie wyobrazić skuteczne realizowanie wspólnych polityk bez zaufania do systemu prawnego partnera, z którym się współpracuje.
Drugim powodem, którego wagi nie sposób przecenić, jest to, że przymykanie przez Unię oczu na łamanie praworządności przez rząd któregoś z państw oznaczałoby dawanie przyzwolenia na odbieranie przez ów rząd godności, wolności i poczucia bezpieczeństwa jego obywatelom. A ci obywatele to równocześnie obywatele UE. Może to ministrowi Kalecie trudno zrozumieć, ale są systemy władzy, które rozumieją ją jako służbę obywatelowi i się o swojego obywatela troszczą.
Przejdźmy teraz do punktów, w których się z ministrem Kaletą nie zgadzam. Po pierwsze, sugeruje on, jakoby art. 7 TUE zawierał dwie procedury stwierdzenia naruszenia praworządności: łagodną i bezsankcyjną procedurę opisaną w jego ust. 1 oraz „opcję atomową” opisaną w jego ust. 2, i że można sobie między nimi wybierać. Nic podobnego. Artykuł 7 ust. 1 mówi o stwierdzeniu istnienia wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia wartości, o których mówi art. 2 TUE, zaś art. 7 ust. 2 TUE – o stwierdzeniu, że poważne i stałe naruszenie tych wartości ma już miejsce. Ryzyko naruszenia to nie to samo, co naruszenie. Procedowanie art. 7 ust. 2 TUE musi poprzedzić zastosowanie art. 7 ust 1 TUE, a więc są różne etapy, ale procedura jest jedna. Dodajmy, że rząd Zjednoczonej Prawicy raźno maszeruje w kierunku art. 7 ust. 2, którego uruchomienie oznaczałoby dalszy dramatyczny spadek znaczenia Polski w UE i na arenie międzynarodowej.
Dalej minister Kaleta występuje w roli własnego polemisty, co byłoby humorystyczne, gdyby nie to, że mówimy o polskiej racji stanu. W jednym miejscu twierdzi bowiem, że „UE dysponuje narzędziami, procedurami określonymi w najwyższym akcie, jakimi są traktaty, by egzekwować zasadę praworządności łącznie z blokowaniem funduszy unijnych”, w innym natomiast, że „skoro nie można zedrzeć z Polski unijnych funduszy z uwagi na ograniczenia traktatowe, w brukselskich głowach zrodził się pomysł, by zignorować traktaty i zaproponować w rozporządzeniu, czyli akcie niższego rzędu, rozwiązania, które te blokady traktatowe uczynią martwymi”. Pozostawię tu ministra Kaletę sam na sam z jego wewnętrznym dialogiem, a skomentuję jedynie tezę, jakoby „brukselskie głowy” chciały aktem niższego rzędu obchodzić postanowienia traktatów. Myślę, że taka idea mogłaby się narodzić jedynie w głowie członka Zjednoczonej Prawicy. W końcu to oni doskonale znają się na łamaniu przepisów aktów rangi konstytucyjnej za pomocą zwykłych ustaw głosowanych nocą przez większość sejmową.

Środki unijne to ja, czyli o czym rząd nie mówi?

Powiedzmy na koniec o bardzo ważnej kwestii, o której minister Kaleta nie wspomniał. Po pierwsze, zarówno wyjściowa propozycja rozporządzenia w sprawie ochrony budżetu Unii w przypadku uogólnionych braków w zakresie praworządności w państwach członkowskich z maja 2018 r., jak i kompromisowa propozycja przedstawiona przez prezydencję niemiecką we wrześniu nie mówią o odbieraniu państwom środków. Mówią o ich zawieszaniu na czas łamania przez rząd zasady praworządności. Podkreślmy to mocno: usunięcie naruszeń oznacza wypłatę danemu państwu zawieszonych środków. Ale o tym Zjednoczona Prawica obywatelom nie mówi, bo chce ich utrzymywać w błędnym przekonaniu, że mamy do czynienia z atakiem na Polskę i Polaków przy użyciu unijnych pieniędzy. Tymczasem w trosce o wszystkich obywateli UE i cały europejski projekt mamy do czynienia ze stawianiem granic rządom łamiącym prawo. A o tym, że Polska to nie PiS i jego akolici, Bruksela i inne stolice doskonale wiedzą.
Edek, jeden z bohaterów „Tanga” Sławomira Mrożka, zapytany, czy ma zasady, odpowiada bez wahania: „Owszem, mogę mieć”. I na tej deklaracji poprzestaje, bo dla zasad i wartości nie ma u niego miejsca. Kieruje nim wyłącznie żądza władzy, arogancja i brutalność. Zjednoczona Prawica, podobnie jak Fidesz Viktora Orbána, są Edkami Unii Europejskiej. Mają nadzieję, że ich brutalność i arogancja wywoła strach, a nie opór. A jeżeli opór, to pozorny. Kilkanaście lat temu karierę w Polsce zrobiło hasło „Nicea albo śmierć”. Było dość dużo radykalnej retoryki i dramatycznych gestów, po czym okazało się, że od Nicei się nie umiera. Kilka lat później, w październiku 2007 r., polska prawica ponownie wyraziła gotowość do oddania życia. – Polska jest gotowa umrzeć za pierwiastkowy system głosowania w Radzie UE – mówił wtedy premier Jarosław Kaczyński.
Dziś widzimy, że martyrologia prawicy wzbogaciła się o mesjanizm. Kilka dni temu premier Kaczyński zagroził bowiem zawetowaniem budżetu Unii na lata 2021–2027 wraz z całym budżetem dla odbudowy gospodarki Unii, zdewastowanej pandemią COVID-19, gdyby wszystkie inne rządy i Parlament Europejski zgodziły się na powiązanie wypłaty środków unijnych z przestrzeganiem zasady praworządności (co jest bardzo prawdopodobne). Setki milionów osób, w tym polscy obywatele, mają ponieść konsekwencje snów o potędze Zjednoczonej Prawicy i jej misji uratowania Europy przed „lewicową agendą ideologiczną”. Zjednoczona Prawica, jedyna w całej Europie, wie lepiej, a jej ideologia jest jedynie słuszną. I chce dalej tańczyć tango jak Edek. Tyle że ten taniec to nie żadne tango. To taniec chocholi.