Ofiarą każdego konfliktu między Białorusią a Zachodem padają dyplomaci, którzy muszą pakować walizki. Tak też jest i tym razem.
Pierwsze związane z protestami zmiany w obsadzie stanowisk ambasadorskich nastąpiły wbrew woli władz w Mińsku. Już 16 sierpnia, tydzień po sfałszowanych wyborach prezydenckich, antyrządowe protesty poparł ambasador Białorusi na Słowacji Ihar Laszczenia. – Jak wszystkich Białorusinów, zszokowały mnie historie o torturach i biciu obywateli mojego kraju. Na jednej z fotografii na portalu Tut.by, wśród ludzi z siniakami i krwiakami, rozpoznałem kolegę z klasy mojej córki, który na pewno nie był żadnym buntownikiem – tłumaczył dyplomata, po czym podał się do dymisji.
Niewielu jednak poszło jego śladem. Niedługo po Laszczeni Alaksandr Łukaszenka odwołał ambasadora na Łotwie Wasila Markowicza, który zbyt słabo bronił oficjalnego stanowiska władz. Pracę za poparcie protestów stracili też dyrektor departamentu historyczno-archiwalnego MSZ Wiaczasłau Kazaczonak i wicedyrektorka departamentu integracji euroazjatyckiej Alena Kopaniewa, którzy na dwuosobowej pikiecie na schodach przy wejściu do MSZ wystąpili przeciwko użyciu siły przez milicjantów. Do tego grona można też zaliczyć byłego dyplomatę Pawła Łatuszkę, który stał się jednym z liderów antyłukaszenkowskiej opozycji, a wcześniej reprezentował swój kraj w Warszawie i Paryżu.

Odwołania

Białoruskie władze niemal natychmiast po 9 sierpnia zaczęły stawiać tezy o tym, że Litwa i Polska próbują wywołać rewolucję na Białorusi. Łukaszenka wymieniał też inne państwa – Czechy, Łotwę, Stany Zjednoczone i Ukrainę – ale to Warszawa i Wilno na trwałe zagościły w materiałach telewizji państwowej BT jako stolice odpowiedzialne za destabilizację w Mińsku.
Nieprzypadkowo: w Wilnie zadomowiła się była rywalka Łukaszenki w wyborach Swiatłana Cichanouska, zaś Warszawa, po pierwotnym wielotygodniowym ignorowaniu narastającej fali represji u sąsiada, zmieniła front i dziś znajduje się w unijnej awangardzie, jeśli chodzi o formułowanie planów wsparcia gospodarczego dla postłukaszenkowskiej Białorusi albo proponowanie kandydatów na czarne listy sankcyjne. Im bardziej konkretne były zaś pomysły objęcia sankcjami białoruskich elit politycznych, tym zdecydowaniej Mińsk groził „adekwatną reakcją”.
2 października MSZ „z uwagi na destrukcyjną działalność” zażądało od Litwinów i Polaków zrównanie liczby dyplomatów pracujących na Białorusi z liczbą białoruskich dyplomatów w tych krajach. Początkowo Warszawa i Wilno solidarnie odmówiły, ale ostatecznie Białoruś opuściło 32 Polaków (64 proc. personelu) i 11 Litwinów. Z kolei 5 października Mińsk wezwał własnych ambasadorów w obu państwach na konsultacje do kraju i zasugerował nam zrobienie tego samego. W efekcie do swoich stolic wrócili także ambasadorowie Artur Michalski i Andrius Pulokas. Wkrótce potem kolejni szefowie unijnych placówek w Mińsku (poza dwiema – pozostali Austriaczka i Włoch) w geście solidarności zrobili to samo.
„W porozumieniu z Europejską Służbą Działań Zewnętrznych i państwami członkowskimi UE podjęliśmy decyzję o odwołaniu na konsultacje części ambasadorów akredytowanych w Republice Białorusi” – napisał minister Zbigniew Rau. – Jeśli państwo uważa politykę innego państwa wobec niego za nieprzyjazną, może zaproponować jego kierownictwu odwołanie ambasadora na konsultacje. Ostrzejszym środkiem jest ogłoszenie ambasadora personą non grata i usunięcie z kraju. Konsultacje są łagodniejszą formą – mówił deputowany i były dyplomata Andrej Sawinych w rozmowie z magazynem „«Argumienty i Fakty» w Biełarusi”.
Nieobecność ambasadora nie oznacza zerwania relacji dyplomatycznych. Funkcję szefa placówki pełni w takim wypadku zastępca ambasadora. W przypadku ambasady RP jest nim Marcin Wojciechowski, który dawniej był dziennikarzem „Gazety Wyborczej” i rzecznikiem prasowym MSZ. Taka sytuacja może trwać miesiącami – i zapewne w tym przypadku tak właśnie będzie. Choć białoruskie władze spodziewają się, że w ciągu roku, półtora wrócą do dawnych relacji z UE, kontynuowanie represji może to mocno utrudnić.

Wojna o Drazdy

W przeszłości Mińsk rzucał już kłody pod nogi polskim ambasadorom. W lutym 2006 r. na ambasadora został powołany Henryk Litwin, jednak listy uwierzytelniające złożył na ręce Łukaszenki dopiero w grudniu 2007 r., gdy nieco przycichły oskarżenia o wspieranie Alaksandra Milinkiewicza, kandydata opozycji w wyborach prezydenckich w 2006 r. Jednak największy skandal dyplomatyczny sięga lat 90. Poszło o ambasadorskie rezydencje w Drazdach pod Mińskiem, gdzie Łukaszenka także miał daczę, więc postanowił usunąć stamtąd obcych dyplomatów.
Pod koniec XIX w. w Drazdach budowano domki letniskowe na wynajem, które w 1930 r. zostały przejęte przez państwo sowieckie. Najpierw rozlokowano tam obóz pionierów, potem oddano w celach rekreacyjnych funkcjonariuszom NKWD, a po wojnie w Drazdach zamieszkali najważniejsi przedstawiciele nomenklatury, w tym kierujący Komunistyczną Partią Białorusi w latach 1965–1980 Piotr Maszerau, twórca białoruskiej małej stabilizacji, często porównywany do Edwarda Gierka. Po upadku ZSRR część willi oddano w dzierżawę dyplomatom.
Ci chętnie urządzali w nich rezydencje. Drazdy są ulokowane w lesie na brzegu Świsłoczy, ale blisko stąd do centrum stolicy. Z tych samych powodów okolicą zainteresował się Łukaszenka. W 1998 r. po kolejnej fali zachodniej krytyki za rozbudowę dyktatury prezydent zażądał, by dyplomaci 22 państw wyprowadzili się z rezydencji ze względu na konieczność przeprowadzenia remontu kanalizacji. Ponieważ ambasady przekonywały, że dla wymiany rur nie trzeba od razu opuszczać budynków, po kilku tygodniach wypowiedziano im umowy najmu, odłączono prąd, wodę i łączność telefoniczną, zaś Amerykanom dodatkowo zaspawano bramę wjazdową. Rezydencję zachował za to ambasador Rosji Walerij Łoszczinin, którego Łukaszenka nie odważył się ruszyć.
Prezydent imitował nawet negocjacje, ale w gruncie rzeczy jego oczekiwania były proste. Łukaszenka nie chciał mieszkać w odległości 50 m od rezydencji ambasadora Stanów Zjednoczonych. – Trwają zmasowane naciski na republikę, niczym nieprzykryty szantaż, nieznany w najnowszej historii – skarżył się na niepokornych ambasadorów. Jego działania były jaskrawym naruszeniem Konwencji wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych, której treść zresztą do bramy własnej rezydencji demonstracyjnie przybił wówczas szef litewskiej placówki Viktoras Baublys. A ponieważ Mińsk postawił na swoim, w czerwcu Białoruś opuścili ambasadorowie – według różnych źródeł – od siedmiu do dziewięciu państw, w tym Francji, Niemiec, Polski i USA.
– No i gdzie oni się podzieją? Dobrze im płacą, więc wrócą – szydził Łukaszenka, a konieczność usunięcia dyplomatów z każdym miesiącem tłumaczył coraz większym zagrożeniem, jakie mieli stanowić dla niego samego. Początkowo mówił tylko o banalnych podsłuchach, ale do końca roku jego opowieści przybrały bardziej dramatyczny charakter. – Określone siły szykowały serię zamachów na prezydenta. Siedzieli pięć metrów od płotu, obserwowali, wisieli na słuchawkach – opowiadał we wrześniu 1998 r. – Wszczęto ok. 60 spraw karnych. Pewnie za wcześnie o tym mówić, ale życie prezydenta wisiało na włosku. To przestępstwo było szykowane, niestety, parę metrów stąd. Tak że nie należy jednoznacznie przyjmować tego, co się dzieje wokół Drazdów – dodawał w listopadzie.

Dacza w prezencie

Przejęcie Drazdów skłoniło Stany Zjednoczone i Unię Europejską do poszerzenia sankcji przeciwko białoruskim urzędnikom, a z Waszyngtonu dochodziły nawet głosy o konieczności wyrzucenia Białorusi z organizacji międzynarodowych za łamanie Konwencji wiedeńskiej. Amerykański ambasador Daniel Speckhard wrócił do Mińska po ponad roku, gdy Mińsk zgodził się wypłacić odszkodowanie. Łukaszenka jednak dopiął swego: obcy dyplomaci wynieśli się z Drazdów, a w willach mieszkają dziś najważniejsi przedstawiciele nomenklatury. Prezydent niejednokrotnie traktował te domy jako prezenty dla zasłużonych działaczy. W 2005 r. na 50. urodziny taki podarunek dostał choćby ówczesny szef telewizji ONT Ryhor Kisiel.
Po skandalu w Drazdach amerykański ambasador wrócił relatywnie szybko. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja po tym, jak Waszyngton w 2008 r. nałożył sankcje na naftową firmę Biełnaftachim. Łukaszenka wycofał ambasadora z USA i zagroził wyrzuceniem z Mińska Karen Stewart, która kierowała amerykańską placówką. Amerykanie nie zamierzali pozwalać na takie traktowanie, więc sami odwołali Stewart z Mińska. W odwecie Białorusini zażądali ograniczenia personelu placówki USA do pięciu osób. W efekcie Amerykanie nie mogli nawet wystawiać w Mińsku wiz dla obywateli Białorusi, więc chętni do podróży za ocean musieli po nie jeździć na Litwę, do Polski albo na Ukrainę.
Aż do dziś placówkami obu państw kierują chargé d’affaires ad interim – tak nazywa się funkcja kierownika nieobsadzonej ambasady. Mińsk od kilku lat starał się o podniesienie rangi placówek – i zaczynało mu się to udawać. Najpierw zwiększono ich obsadę i wznowiono wydawanie amerykańskich wiz. Pod koniec 2019 r. obie strony uzgodniły wymianę ambasadorów. Pojawiły się nazwiska kandydatów. Amerykanka Julie Fisher latem rozpoczęła procedurę nominacyjną – i wtedy rozpoczęły się protesty na Białorusi, a za nimi represje, więc Fisher do Mińska na razie nie trafiła. Trudno się spodziewać, by i polskiego ambasadora nie było nad Świsłoczą przez kolejne 12 lat. Historia z Amerykanami może jednak posłużyć jako przykład, jak łatwo doprowadzić do skandalu dyplomatycznego i jak trudno jest go załagodzić. ©℗