John M. Barry, historyk, autor książki „The Great Influenza: The Epic Story of the Greatest Plague in History” (Wielka grypa: Historia najbardziej śmiercionośnej pandemii w historii), przypomniał ostatnio na łamach „Smithsonian Magazine”, że Ameryka przechodziła już przez doświadczenie prezydenta chorego na zakaźną chorobę wirusową. Chodzi o Thomasa Wilsona, rządzącego w latach 1913–1921, architekta niepodległości Polski.
Zachorował on na hiszpankę, podobnie jak jego najstarsza córka, osobista sekretarka i wielu agentów Secret Service. Czasy były oczywiście inne niż dzisiaj, inaczej funkcjonowały media i wiele faktów, które dziś natychmiast wypływają za sprawą mediów społecznościowych, wtedy można było utrzymać w tajemnicy.
Wilson zachorował w kwietniu 1919 r., tuż po przybyciu na paryską konferencję pokojową, której celem było określenie kształtu powojennej Europy. Jak wspominał później dr Cary T. Grayson, lekarz Białego Domu, grypa rozwinęła się u Wilsona bardzo gwałtownie. Medyk i doradcy prezydenta postanowili zataić prawdę. Oficjalna wersja głosiła, że „Prezydent jest przeziębiony i ma lekką gorączkę, które spowodowane są przemęczeniem i deszczową pogodą w Paryżu”. 5 kwietnia agencja AP wypuściła nawet depeszę, w której jasno stwierdzono, że Wilson „na pewno nie ma grypy”.
Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Gorączka sięgała prawie 40 stopni, pojawił się duszący kaszel i problemy żołądkowo-jelitowe. Prezydent był tak osłabiony, że nie był w stanie nawet usiąść na łóżku. Potem pojawiły się kolejne zaburzenia, w tym dezorientacja. Autor biografii Wilsona A. Scott Berg, opierając się na zeznaniach świadków tamtych wydarzeń, pisze, że prezydent co najmniej dwukrotnie wydał swoim podwładnym absurdalne, niemające sensu polecenia, pytał o znikające z pokoju meble i skarżył się na to, iż jest otoczony przez francuskich szpiegów.
Wilson po chorobie już nigdy nie był taki sam. Pół roku po grypie prezydent przeszedł udar mózgu, który spowodował u niego paraliż lewej części ciała oraz częściową ślepotę. I znów wszystko zatajono. Pierwsza dama Edith Wilson zmusiła najbliższe otoczenie do milczenia, o udarze nie wiedzieli politycy z Kapitolu, prasa ani obywatele. Ciche przejęcie władzy przez panią Wilson, które do pewnego stopnia można uznać za zamach stanu, bo prezydenta powinien był zastępować wiceprezydent, było możliwe po części dlatego, że konstytucja USA nie wypowiadała się jasno o warunkach, które umożliwiałyby uznanie prezydenta za niezdolnego do sprawowania swojej funkcji. O tym zdecydowała dopiero 25. poprawka do konstytucji, o której piszemy obok.
A jak jest z Trumpem? Wydaje się, że COVID-19 wpływa na czynności ośrodkowego układu nerwowego, co może wywoływać u niektórych pacjentów objawy neuropsychogenne. Analiza dokumentacji medycznej pacjentów zarażonych koronawirusem wykazała, że objawy ze strony ośrodkowego układu nerwowego, np. zawroty i bóle głowy lub zaburzenia świadomości, wystąpiły u 25 proc. chorych. Naukowcy zaobserwowali, że wcześniejsze epidemie wirusowe były związane z objawami neuropsychogennymi, takimi jak demielinizacja, czyli rozpad osłonek mielinowych nerwów, encefalopatia i zaburzenia nerwowo-mięśniowe, a także zmiany nastroju i psychoza. Objawy występowały już podczas infekcji lub po wyzdrowieniu w kolejnych tygodniach, miesiącach lub nawet później.
Lekarze mają też świadomość skutków ubocznych stosowania niektórych leków u pacjentów z COVID-19. Podawanie hydroksychlorochiny, leku przeciwmalarycznego, u niektórych hospitalizowanych pacjentów z koronawirusem i poddawanych badaniom klinicznym wiąże się ze skutkami ubocznymi na tle psychogennym. O tym leku była mowa przy okazji leczenia Trumpa. Na podstawie badań retrospektywnych epidemii SARS z 2003 r. lekarze przypuszczają, że problemy psychiczne związane z pandemią COVID-19 mogą się utrzymywać przez co najmniej trzy lata po jej zakończeniu. W badaniach przeprowadzonych kilka lat po zakończeniu ówczesnej epidemii u ok. 20‒30 proc. osób, które były wtedy zakażone wirusem, stwierdzono umiarkowane do ciężkich objawy zaburzeń lękowych, depresyjnych i zespołu stresu pourazowego.
Kiedy wczesną wiosną zaczynała się pandemia, pisaliśmy na łamach DGP o potencjalnych zagrożeniach dla zdrowia psychicznego, m.in. o granicy między naturalnym lękiem a zaburzeniami lękowymi. – Lęk jest nam potrzebny dla ochrony przed zagrożeniem. Jeśli jest go za mało, będziemy ignorować niebezpieczeństwo. Nadmiar lęku też prowadzi do nieracjonalnych działań, między innymi odrzucania komunikatów o środkach bezpieczeństwa, dopatrywania się w epidemii działania jakichś tajemniczych lub nadnaturalnych sił – mówił nam wówczas psychoterapeuta Andrzej Wichrowski.