Generał Rajmund Andrzejczak nie został wybrany na szefa Komitetu Wojskowego Sojuszu. Dostał osiem głosów, o połowę mniej niż konkurent z Holandii.
Głosowało 30 szefów obrony państw członkowskich NATO. Procedura odbyła się korespondencyjnie. Piątkowe liczenie skończyło się w momencie, gdy holenderski admirał Rob Bauer uzyskał 16 głosów, co dało mu większość. Do tego momentu generał Andrzejczak miał ich osiem. Dalej nie sprawdzano, więc nie wiadomo, jak finalnie rozłożyły się wszystkie głosy. W efekcie głosowania w połowie przyszłego roku to Holender, a nie Polak, zostanie głównym doradcą wojskowym sekretarza generalnego Sojuszu Północnoatlantyckiego.
To kolejna porażka polskiego kandydata w walce o ważne międzynarodowe stanowisko w ostatnich dniach. W czwartek minister finansów Tadeusz Kościński przegrał konkurs na prezesa Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Trudno jednoznacznie wyrokować, dlaczego polskiemu generałowi nie wyszło. Na pewno istotne było to, że Andrzejczak jest stosunkowo młody jak na to stanowisko – ma 53 lata – i w karierze zawodowej brakuje mu doświadczenia na szczeblu strategicznym. Na to zwracali uwagę wojskowi, bo przedstawiciel Holandii ma większe doświadczenie.
– Być może część głosujących uznała, że wybór marynarza z Holandii nie wysyła żadnego konkretnego sygnału, podczas gdy wytypowanie pancerniaka ze wschodniej flanki Sojuszu byłoby jasnym sygnałem dla Rosji – mówi jeden z rozmówców DGP znających kulisy głosowania. Na to, że nie wybrano Polaka, mogła mieć także wpływ nasza pozycja w Unii Europejskiej na bocznym torze dyplomacji. Holendrzy próbowali grać tą kartą przed wyborami. Dołożyło się też pewnie i to, że w resorcie obrony nie ma fachowców od dyplomacji wojskowej i obecnie żaden z wiceministrów na poważnie nie zajmuje się działką zagraniczną.
– Teraz łatwo krytykować prezydenta, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, MON czy MSZ. Oczywiście oficjalna decyzja przyszła późno i można było wykrzesać więcej entuzjazmu do promocji tej kandydatury. Choć na pewno nie było też podkładania nogi – mówi jeden z polskich urzędników. – Jednak prawda jest taka, że konkursy w Komitecie Wojskowym mają dużo bardziej spersonalizowany wymiar niż te na stanowiska cywilne. Wielu szefów obrony bierze pod uwagę własną ocenę profesjonalizmu czy charakteru kandydata, niezależnie od tego, czy i jakie mają instrukcje ze swoich stolic – tłumaczy. Być może więc Andrzejczak poniósł porażkę z powodu zbyt szybkich awansów w ostatnich latach.
Generał pozostanie więc szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i pierwszym żołnierzem RP. Przynajmniej oficjalnie, bo z ministrem obrony Mariuszem Błaszczakiem łączy go szorstka przyjaźń, a drugi czterogwiazdkowy generał w Wojsku Polskim, dowódca generalny Jarosław Mika, należy do bliskich współpracowników ministra. Ta zimna wojna na górze bywa też odczuwana niżej w hierarchii wojskowej. Awans Andrzejczaka byłby jej naturalnym zakończeniem. Kadencja szefa sztabu kończy się w połowie przyszłego roku. Nie wiadomo, czy Andrzejczak zostanie powołany na drugą. To decyzja prezydenta Andrzeja Dudy, ale trudno oczekiwać, że podejmie ją samodzielnie.
Poza dalszym trwaniem zamieszania na szczycie hierarchii wojskowej w Polsce, porażka w konkursie może mieć też pozytywne efekty, bo będzie nam dawać argumenty w walce o kolejne stanowiska w strukturach. Zawsze będzie można powiedzieć, że startowaliśmy, ale nam się nie udało, więc w następnym konkursie powinniśmy wygrać. Oczywiście nie jest też powiedziane, że generał Andrzejczak nie wystartuje w kolejnym konkursie na szefa Komitetu Wojskowego NATO za trzy lata. Wówczas byłby jeszcze lepszym kandydatem niż obecnie. Aby mógł wówczas kandydować, musiałby wciąż być w czynnej służbie wojskowej. A to wcale nie jest oczywiste, bo w ostatnich latach rotacje na najwyższych stanowiskach w Wojsku Polskim były bardzo częste.