W większości krajów europejskich obywatele nie są zadowoleni z działania systemu ochrony zdrowia, a Polska nie jest tu bynajmniej wyjątkiem. Pod tym względem wyróżnia się Dania, gdzie aż 89 proc. obywateli deklaruje zaufanie do opieki zdrowotnej.
Sukcesem Kopenhagi interesują się szczególnie niemieccy eksperci, którzy są pod wrażeniem reform przeprowadzonych w tym skandynawskim kraju po 2000 r. Dobrze zorganizowany system nieźle zadziałał także w konkteście epidemii COVID-19.
Pierwszy przypadek zakażenia wirusem w tym kraju stwierdzono 27 lutego. Był to mężczyzna, który wrócił z Włoch. Duński Urząd Zdrowia w pierwszych dniach marca prognozował, że chorobę przejdzie 10–15 proc. obywateli, co oznaczałoby co najmniej 600 tys. chorych. W blisko sześciomilionowej Danii już w pierwszych tygodniach marca notowano 615 nowych infekcji dziennie. Od połowy tego miesiąca wirus stał się także powodem pierwszych zgonów. Dotychczas zmarło 640 Duńczyków, a średni wiek ofiar wyniósł 79 lat.
Sytuacja szybko się ustabilizowała i już 15 kwietnia premier Mette Frederiksen otworzyła przedszkola i szkoły dla dzieci pierwszych klas. To odważne posunięcie ewidentnie się powiodło, bo w maju i czerwcu liczba zachorowań ciągle spadała, choć w Danii nie obowiązywało noszenie maseczek i w tym czasie prawie całkowicie wrócono do normalności. Odbicie nastąpiło w sierpniu; od tego czasu liczba zakażeń znów zaczęła rosnąć, choć liczbę zgonów udało się utrzymać na niskim poziomie (od czerwca nie zdarzyło się, by w ciągu doby zmarło więcej niż trzy osoby).
Państwowy system opieki zdrowotnej w Danii jest drogi i pochłania rocznie 8,8 proc. PKB. To mniej niż w Niemczech, które wydają na zdrowie blisko 12 proc. PKB, ale więcej niż w Polsce, która przeznacza 6,3 proc. PKB. Duńska służba zdrowia podlega administracji państwowej, a środki na jej utrzymanie pochodzą z podatków. Taki scentralizowany system umożliwił 20 lat temu szybką i głęboką reformę. Przełomową reorganizację Duńczycy zawdzięczają wieloletniemu premierowi z liberalno-konserwatywnej partii Lewica, Larsowi Løkkemu Rasmussenowi, który przeprowadził ten projekt, nie zważając na krytykę opozycji.
W tym niewielkim kraju było niegdyś 100 dużych szpitali. Po reformie jest ich już tylko 18. Stare i małe zakłady zastąpiono nowo wybudowanymi centrami medycznymi. Jedno z nich, w mieście Aarhus, dysponuje 1150 łóżkami, zatrudnia 10 tys. pracowników i przeprowadza nawet 80 tys. operacji rocznie. Ich sprawne funkcjonowanie i optymalne wykorzystanie środków jest możliwe także dlatego, że dostęp do szpitali i usług specjalistycznych w Danii jest przeznaczony wyłącznie dla pacjentów, którzy faktycznie tej pomocy potrzebują. Urzędnicy założyli, że osoby z mniej groźnymi dolegliwościami mają być kierowane do lekarzy pierwszego kontaktu w przychodniach.
Reforma zakładała koncentrację środków i maksymalną specjalizację. Løkke Rasmussen wielokrotnie przywoływał przykłady negatywnych konsekwencji rozproszenia pieniędzy między wiele małych szpitali. – Wszyscy pamiętamy, jak na Bornholmie usuwano piersi kobiet chorych na raka tylko dlatego, że brakowało kompetencji do alternatywnych rozwiązań. Dlatego uznaliśmy, że musimy stawiać wyższe wymagania oddziałom specjalistycznym, jeśli chodzi o kompetencje personelu i liczbę przyjmowanych pacjentów – tłumaczył były już premier, poprzednik obecnie urzędującej Mette Frederiksen.
Kolejnym aspektem zmian była cyfryzacja. W oparciu o portal Sundhed.dk Dania już w 2003 r. stworzyła podwaliny zdigitalizowanej opieki zdrowotnej. Platforma służy do wymiany danych zdrowotnych między pacjentami a lekarzami, a także do wystawiania recept. W 2019 r. każdego miesiąca korzystało z niej 1,8 mln użytkowników. Oczekuje się, że miesięczna liczba użytkowników będzie rosła o 10 proc. rocznie. Władze wydały na reformę równowartość 5,7 mld euro.