Szef rządu przyznaje, że jest korelacja między liczbą imigrantów i wzrostem przestępczości zorganizowanej. Może to oznaczać zwrot w polityce migracyjnej.
W 2015 r. podczas kryzysu migracyjnego Szwecja przyjęła najwięcej ‒ w przeliczeniu na liczbę mieszkańców ‒ migrantów. W liczbach bezwzględnych było to rekordowe 162 877 osób. Obecnie na 1000 Szwedów przypada 28 azylantów. Dla porównania w sąsiedniej Finlandii proporcja ta jest znacznie niższa i wynosi 6. W Danii ‒ 7.
Rządzący w Szwecji od stycznia 2019 r. mniejszościowy gabinet socjaldemokratów i Zielonych dotychczas twardo zaprzeczał, by istniała korelacja między liczbą migrantów a coraz brutalniejszymi porachunkami gangów na ulicach większych miast. Kilka dni temu premier Stefan Loefven odpytywany w Riksdagu przez lidera opozycyjnego, prawicowego ugrupowania Szwedzcy Demokraci (SD) Jimmie Akessona nieoczekiwanie przyznał: ‒ Jeśli imigracja nadal będzie utrzymywać się na poziomie uniemożliwiającym integrację, istnieje ryzyko, że będziemy mieć jeszcze więcej problemów tego rodzaju. Jest to jasne jak słońce.
Dlaczego związek między przestępczością zorganizowaną a zbyt dużą liczbą imigrantów i fiaskiem integracji stał się dla Loefvena „jasny jak słońce” akurat teraz?
Przecież już w 2019 r. liczba zamachów bombowych wzrosła w tym kraju o 60 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim. Ze 162 do 257. Według danych policji wszystkie były związane z porachunkami gangów narkotykowych, które upodobały sobie bomby domowej roboty i granaty ręczne jako sposób zastraszania rywali i ich rodzin. W ubiegłym roku na terenie kraju, który jeszcze do niedawna był uważany przez swoich obywateli za najbezpieczniejszy na świecie, doszło do 320 strzelanin.
Zginęło w nich 41 osób. I znów ‒ niemal wszystkie były wynikiem porachunków gangów z blokowisk wokół Sztokholmu, Malmoe czy Goeteborga, zamieszkanych głównie przez imigrantów. Niebezpieczeństwo śmierci z powodu zbłąkanej kuli jest w tym 10-mln kraju czterokrotnie wyższe niż w Niemczech. Mimo to zarówno politycy, jak i służby przez lata powtarzały tę samą mantrę: ‒ To bardzo poważna sytuacja, ale większość ludzi nie ma powodów do zmartwienia, ponieważ ich to nie dotyczy. Tak jeszcze na początku br. uważała Linda Straaf, koordynująca działania wywiadowcze policji na szczeblu centralnym.
Nie był to jedynie komunikat mający uspokoić obywateli, ale precyzyjny opis powszedniego doświadczenia życiowego większości białych Szwedów, którzy właściwie nie stykają się z imigrantami. Eksperci podkreślają, że w kraju tym istnieje de facto segregacja, będąca pokłosiem polityki socjalnej i edukacyjnej. Korzeni tego zjawiska należy szukać w socjaldemokratcznych inicjatywach budownictwa socjalnego z lat 60. i 70.
Powstały wówczas setki tysięcy tanich mieszkań w blokowiskach.
Późniejszy boom gospodarczy sprawił, że ci, których było stać, wyprowadzali się do lepszych dzielnic albo poza miasta. W ten sposób od początku lat 90. ub.w. imigranci przybywający z byłej Jugosławii, Bliskiego Wschodu, Azji Środkowej i Maghrebu mieli do dyspozycji mnóstwo przystępnych cenowo lokali. Efektem ubocznym było jednak powstawanie hermetycznych gett z ogromnym bezrobociem, handlem narkotykami i rosnącymi w siłę gangami rywalizującymi między sobą o wpływy. Kolejne fale imigrantów przybywały nie do Szwecji, ale do „małego Sarajewa”, „Kabulu” czy „Aleppo”. Mimo to kolejne rządy przez lata jak ognia unikały chociażby sugestii, że imigracja może być chociażby częściowo odpowiedzialna za powstawanie ekosystemów, w których rozrastają się klany przestępcze. Przyczyn nakręcającej się spirali przemocy szukano raczej w bezrobociu i relatywnie niskim poziomie życia, a nie na odwrót.
Zaklinanie rzeczywistości skończyło się nagle 3 sierpnia 2020 r., kiedy w strzelaninie w okolicy Sztokholmu zginęła 12-letnia dziewczynka.
Rząd nie poprzestał na tradycyjnych postulatach zwiększenia obecności policji w punktach zapalnych i surowszych wyroków dla gangsterów.
Jeszcze przed spaleniem przez migrantów obozu Moria na greckiej wyspie Lesbos premier Loefven zapowiedział zmiany w polityce migracyjnej. Będą one przede wszystkim polegały na przyjmowaniu mniejszej liczby osób ubiegających się o ochronę międzynarodową.
Realne konsekwencje tych zapowiedzi widać już teraz. W odróżnieniu od Berlina ‒ Sztokholm nie zgodził się na relokację migrantów z Lesbos do Szwecji. Zwłaszcza że przeciwne są temu same Ateny, obawiając się, że pchnie to innych migrantów do analogicznych działań ‒ mogą oni niszczyć obozy, skoro będą wiedzieć, że czeka ich za to nagroda w postaci biletu do Niemiec. Rząd Loefvena wyasygnował jedynie środki na zakup namiotów i zaopatrzenia dla 1 tys. migrantów, którzy zniszczyli swój obóz. Twarde stanowisko socjaldemokratów w tej sprawie doprowadziło do napięć w koalicji rządowej z Zielonymi. Zastanawiają się oni wręcz, czy nie opuścić mniejszościowego gabinetu.
Loefven nie ma jednak zbyt dużego pola manewru. Według sondaży 60 proc.
Szwedów chce ograniczenia imigracji. 65 proc. domaga się wprowadzenia limitu migrantów wpuszczanych rocznie do ich kraju. 72 proc. respondentów uważa, że integracja przybyszów się nie powiodła.
Nawet gdyby czerwono-zielony rząd upadł, to zmiany są raczej nieuchronne ze względu na istniejący konsensus ugrupowań opozycyjnych z centrum i prawej strony sceny politycznej. Tak zwani moderaci, czyli ugrupowanie liberalno-konserwatywne, i chadecy domagają się dostosowania poziomów imigracji do innych państw skandynawskich. Oznacza to de facto ograniczenie jej o 80 proc. Z kolei prawicowi Szwedzcy Demokraci chcą moratorium na imigrację w ramach systemu azylowego.