Donald Trump od chwili pojawienia się w polityce kokietował religijny elektorat, chociaż jego życie osobiste mało ma wspólnego z chrześcijańskimi wartościami. W apogeum poprzedniej kampanii oświadczył, że jest lojalnym członkiem Kościoła prezbiteriańskiego, regularnie uczęszcza na niedzielne nabożeństwa, a poza tym kolekcjonuje stare wydania Pisma Świętego.
Resztę dopowiedział James Dobson, założyciel ultrakonserwatywnej organizacji Focus on the Family, a według „Time’a” najbardziej wpływowy kaznodzieja Ameryki. – Trump niedawno zaakceptował to, że Jezus Chrystus jest jego zbawicielem. Znam osobę, która była duchowym przewodnikiem Donalda na drodze, dzięki której odzyskał światło w swoim życiu. To prawda, że dopiero uczy się języka bożego, ale jestem pewien, że Szaweł chwilę po tym, jak stał się Pawłem, też niewiele na ten temat wiedział – stwierdził.
„Wesołych świąt Bożego Narodzenia!” – napisał na Twitterze Trump przed świętami w 2016 r. Czy przyszły szef państwa po prostu złożył Amerykanom życzenia? Według ideologów alt-right, czyli alternatywnej prawicy, zrobił o wiele więcej: zwrócił ludziom prawdziwe, chrześcijańskie Boże Narodzenie. Do takich wniosków można dojść, studiując blogi i konta w mediach społecznościowych entuzjastów Trumpa, którzy widzą w tym jeszcze jakąś metafizyczną kontrrewolucję albo współczesną krucjatę.
Możemy się od nich dowiedzieć, że Barack Obama i „zgnili liberałowie” lansowali przez lata formę „Happy Holidays” zamiast „Merry Christmas” i że w ten sposób koalicja niechrześcijan chciała odebrać chrześcijanom radość z powodu narodzenia Chrystusa. Trump podchwycił ten wątek i w jednej z lokalnych stacji radiowych powiedział, że wygra dla Ameryki wojnę o Boże Narodzenie. – Panuje przemoc wobec wszystkiego, co chrześcijańskie. Co chwilę ktoś składa pozew przeciwko używaniu pojęcia „Boże Narodzenie”. Spory te zwykle wygrywa ta druga strona – dodał. W polityku przy okazji najbardziej intymnych uroczystości religijnych budzą się takie skojarzenia jak „wojna” i „druga strona”.
W tej wojnie o Boże Narodzenie chodzi o niechęć do muzułmanów. Ciekawe są wyniki badań, które przeprowadził Ipsos MORI Social Research Institute. Amerykanie są zdania, że muzułmanie stanowią 17 proc. mieszkańców USA, czyli że jest ich 55 mln. Tak naprawdę są ich 3 mln. Badacz ilościowy i jeden z kierowników wspomnianego ośrodka uważa, że tak wielkie przeszacowanie wynika z dwóch powodów. Po pierwsze, media i politycy zajmują się tym tematem nieproporcjonalnie często, więc liczba wyznawców Allaha rośnie ludziom w oczach. Druga sprawa już nie jest zwykłym błędem poznawczym. Agresywny ton dyskursu i antymuzułmańska nagonka powodują, że Amerykanie uważają kwestię islamską za poważny problem polityczny. 40 proc. obywateli ma niekorzystną opinię o muzułmanach, a 56 proc. sądzi, że islam „nie jest kompatybilny z amerykańskimi wartościami”.
Ali Asani z Uniwersytetu Harvarda uważa, że za nienawiść do wyznawców Allaha w Ameryce jest odpowiedzialna sieć organizacji pozarządowych i fundacji, które inwestują miliony w to, co naukowiec nazywa „przemysłem islamofobii”. Jedną z nich jest uważane przez różne ośrodki akademickie za siejące nienawiść Centrum na Rzecz Polityki Bezpieczeństwa (CSP). Logikę Asaniego można zrozumieć: 31 legislatur stanowych zajmowało się „konstytucyjnym zakazem implementacji prawa szariatu”, tak jakby Amerykanie borykali się z takim dylematem.