Co najmniej 100 zabitych. Ponad 4 tys. rannych. I ponad 100 zaginionych. Taki był bilans – w momencie zamykania tego wydania DGP – gigantycznej eksplozji, do której doszło w jednym z portowych magazynów w stolicy Libanu. Prawdopodobnie liczba ofiar będzie jednak dużo wyższa.
Fala uderzeniowa porywała ludzi do morza, przewracała samochody, wybijała szyby w oknach w promieniu 3 km. Wybuch był tak silny, że odczuli go nawet mieszkańcy oddalonego o ok. 200 km Cypru, myśląc, że to trzęsienie ziemi. – Wygląda to jak strefa wojny. Brak mi słów – mówił burmistrz Bejrutu, Jamal Itani, szacując straty na miliardy dolarów. – To katastrofa dla całego Libanu.
Prezydent kraju Michel Aoun poinformował, że w porcie eksplodowały 2,7 tony azotanu amonu. Substancja używana m.in. jako nawóz w rolnictwie i materiał wybuchowy w górnictwie była przechowywana w jednym z magazynów od 2013 r. Prawdopodobnie bez odpowiednich zabezpieczeń. Wprawdzie premier rządu Hassan Diab zapowiedział pociągnięcie winowajców do odpowiedzialności, ale to może nie wystarczyć. Do tragedii dochodzi w momencie, gdy Liban przeżywa najgorszy kryzys gospodarczy od zakończenia wojny domowej z lat 1975–1990.
Wybuch zniszczył nie tylko port – główną bramę importu żywności do sześciomilionowego kraju, ale również silosy z zapasami zboża. I to w sytuacji, gdy już wcześniej pojawiały się problemy, by wyżywić setki tysięcy uchodźców z Syrii.
Eksplozja w porcie może być iskrą, która doprowadzi do wybuchu niestabilnej beczki prochu, jaką jest Liban. Jeszcze przed pandemią, w proteście przeciwko skorumpowanym elitom politycznym, na ulicach stolicy protestowały tysiące jej mieszkańców. Co ciekawe i nietypowe, w demonstracjach uczestniczyli przedstawiciele wszystkich stron uśpionego libańskiego konfliktu: nienawidzących się na co dzień chrześcijańskich maronitów, szyitów i sunnitów. W ostatnim czasie dochodziło też do napięć na granicy z Izraelem. Jerozolima zaprzecza jednak, jakoby miała cokolwiek wspólnego z wybuchem.