Prawo i Sprawiedliwość liczy, że powtórzy ścieżkę, która dała mu wyborcze zwycięstwo w 2005 r. Wtedy, wobec „Polski liberalnej” PO, postawiło na awans dla wyborców z prawej strony i Samoobrony, co dało zwycięstwo Lechowi Kaczyńskiemu. PO z kolei stawia na maksymalną mobilizację elektoratu, bo liczy, że wyższa frekwencja przysporzy wyborców Rafałowi Trzaskowskiemu.
Dziennik Gazeta Prawna
Na finiszu kampanii Andrzej Duda zaproponował „koalicję polskich spraw” – współpracę różnych środowisk politycznych w obliczu kryzysu związanego z pandemią. – Spotkajmy się na spokojnie po 12 lipca. Porozmawiajmy o tych sprawach, które są dla Polski najważniejsze – zachęcał prezydent. Po dość ostrej i miejscami nerwowej kampanii taki pojednawczy apel może dziwić. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Zabieg prezydenta wynika jednak z sondażowych kalkulacji. Pojawił się w nieprzypadkowym momencie i jest kierowany do konkretnych grup.
Przede wszystkim jest to wyraźny ukłon w stronę elektoratów, które wciąż są w zasięgu Andrzeja Dudy – mimo że pozostają bardziej skłonne oddać głos na Rafała Trzaskowskiego w II turze. Zaproszenie do współpracy zostało bowiem bezpośrednio skierowane do Koalicji Polskiej (ludowców i kukizowców) oraz Konfederacji. Prezydent nie wymienił ruchu Szymona Hołowni i – z oczywistych względów – Koalicji Obywatelskiej.
Aby wygrać, Duda potrzebuje pozyskać około miliona wyborców więcej niż w I turze (czyli przeskoczyć z 8,5 mln głosów do 9,5 mln). Elektorat ludowców, który pozostał lojalny wobec Włodzimierza Kosiniaka-Kamysza (który nie przepłynął do Hołowni czy Trzaskowskiego), to prawie 460 tys. osób. Poniedziałkowy sondaż United Surveys dla DGP i RMF FM wskazywał, że 40 proc. tej grupy może wskazać Dudę – czyli ponad 180 tys. osób. Elektorat Bosaka to 2,7 mln i – jeśli wierzyć prognozom – to ok. 30 proc. z nich, czyli ponad 800 tys., może w drugiej turze wybrać obecnego prezydenta. Jeśli ten scenariusz się sprawdzi, Andrzej Duda ma zwycięstwo w kieszeni.
Prezydent na finiszu kampanii przedstawił bardzo konkretną ofertę rządowo-sejmikową, która ma rozszerzyć formułę dzisiejszej Zjednoczonej Prawicy. – Andrzej Duda chce zbudować szeroką koalicję prawicową. Dlatego zamierza przekonywać, że jeśli wygra wybory, to zmieni się także koalicja w niektórych sejmikach – potwierdza DGP polityk PiS. Na razie jednak urzędujący prezydent nie ma co liczyć na pozytywny odzew ze strony ludowców. – Na wybory każdy elektorat jest potrzebny. Do 12 lipca będzie miłość i przytulanie, a potem dożynanie watahy, zwłaszcza jeśli wygra – ocenia Marek Sawicki z PSL. Jego zdaniem ze środowiskiem PiS nie da się współpracować, bo jego działacze „destrukcję partnerów mają w genach”. – Proszę zobaczyć, co zrobili z LPR i Samoobroną i co robią z Solidarną Polską czy gowinowcami, gdy tylko zaczynali wierzgać. Do tanga trzeba dwojga, a my na randkę z modliszką się nie umawiamy – podsumowuje Sawicki.
Apel o współpracę to także forma zabezpieczenia się na wypadek porażki w niedzielę. Możliwość stworzenia nowych koalicji w sejmikach mogłaby stać się rodzajem nagrody pocieszenia. Zdobycie dodatkowych szabel w Sejmie lub przebudowanie większości koalicyjnej w przypadku wygranej Rafała Trzaskowskiego dałoby szansę na utrącanie wet prezydenta (do czego potrzeba trzech piątych głosów w obecności połowy ustawowej liczby posłów). A niewykluczone, że pozwoliłoby to także zmarginalizować niepokornych czasem gowinowców. To jednak scenariusz, który zakłada chęć współpracy, a tej po stronie opozycji dzisiaj nie ma.
Co więcej, o ile konkretna oferta współpracy ma zachęcić wyborców Konfederacji czy PSL do postawienia krzyżyka przy nazwisku Duda, o tyle w przypadku elektoratu Hołowni chodzi o zniechęcenie przynajmniej części z nich do zagłosowania na kandydata KO. – Wyborcy Hołowni boją się konfliktu, więc wygrana Trzaskowskiego i perspektywa konfrontacji z rządem może ich zniechęcić do pójścia do urn i oddania głosu na rywala Dudy. W przekazie prezydenta chodzi o to, by pokazać, że do wyboru jest albo szeroka konserwatywna koalicja polskich spraw, albo nieustanna wojna polska – podkreśla polityk PiS.
PO liczy, że frekwencja będzie sprzyjać Rafałowi Trzaskowskiemu. – Gramy na maksymalną mobilizację. Wszystko powyżej 60 proc. jest z korzyścią dla nas – przekonuje jego współpracownik. Oczywiście inaczej to widzą przedstawiciele PiS. – Moim zdaniem frekwencja do 45 proc. działa na naszą korzyść, w przedziale 45–60 proc. na korzyść naszych przeciwników – bo oznacza, że zmobilizowały się duże miasta. Ale przy frekwencji powyżej 60 proc. znów korzystamy my, bo to świadczy o większej mobilizacji na prowincji – mówi nam osoba z rządu.
Ostatnie dwa dni Trzaskowskiego to intensywny rajd po Polsce, który zakończy się na Śląsku. Kandydat KO chce punktować Dudę w miejscach, gdzie najłatwiej odstręczyć elektorat od prezydenta. Dlatego apelował do głowy państwa o ujawnienie szczegółowych informacji dotyczących ułaskawień. Choć komunikaty na ten temat wiszą na stronie Pałacu Prezydenckiego, sztab Trzaskowskiego liczy, że medialna odezwa podgrzeje temat ułaskawienia przez Dudę pedofila (został zwolniony z zakazu kontaktu z rodziną). Kandydat KO stara się także dyskredytować ofertę Dudy dla PSL i Konfederacji. – Miał pan pięć lat, by odbudować wspólnotę. Wiadomo, że nic pan nie zrobi, dopóki nie pozwoli na to Jarosław Kaczyński – mówił w czwartek na konferencji prasowej.
W końcówkach poprzednich kampanii prezydenckich, bez względu na finał, trendy były na ogół jednoznaczne: było widać, komu rośnie, a komu spadło poparcie. Główne pytanie dotyczyło tego, czy te krzywe się przetną przed dniem wyborów. Tym razem na tydzień przed głosowaniem wyniki obu konkurentów były bardzo bliskie, a sondaże podają zwycięstwo raz jednego, raz drugiego. I wiemy tylko tyle, że finał w niedzielę.