Jak się podzielą wyborcy w drugiej turze? To najważniejsze pytanie zadawane dziś w sztabach Andrzeja Dudy i Rafała Trzaskowskiego. Szanse na rozstrzygnięcie pojedynku już 28 czerwca wydają się niewielkie.
Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że wyniki pokryją się z poparciem osiągniętym przez PiS i PO w wyborach parlamentarnych – czyli Andrzej Duda powyżej 40 proc., Rafał Trzaskowski prawie 30 proc. O ostatecznej wygranej zdecydują w drugiej turze wyborcy pozostałych kandydatów oraz nowi, którzy nie zagłosują w pierwszej. O nich już dziś toczy się gra.
Jesienią zeszłego roku na PiS zagłosowało ponad 8 mln Polaków; na KO ponad 5 mln. Reszta spośród 18,4 mln wyborców wybrała pozostałe ugrupowania. Z tego w sumie 3,9 mln padło na PSL i Lewicę, a 1,2 na Konfederację. Widać więc, że wyborców PiS i Konfederacji było ponad 9 mln, a głosujących na pozostałe partie opozycyjne niemal 9 mln.
Oczywiście wyborcy Konfederacji z automatu nie zagłosują na prezydenta Dudę. Tak samo jak niekoniecznie wyborcy Władysława Kosiniaka-Kamysza zagłosują na Rafała Trzaskowskiego. Ale to pokazuje potencjalne łowiska dla sztabów faworytów. Drugim są nowi wyborcy. Frekwencja jesienią była najwyższa od 1995 r., gdy odbyły się wybory prezydenckie, w których Lech Wałęsa przegrał z Aleksandrem Kwaśniewskim. Na ogół w wyborach prezydenckich frekwencja w drugiej turze jest wyższa niż w pierwszej. 2015 r. były to niemal 2 mln wyborców więcej.
Te dwa zbiory pokazują skalę niepewności, w jakiej działają zaplecza głównych kandydatów. A działania idą w każdym przypadku w trzech kierunkach. Najważniejszy to mobilizacja własnych zwolenników, by pozycja wyjściowa po pierwszej turze była jak najlepsza. Ale ostateczne zwycięstwo dadzą dwa inne: pozyskanie nowych zwolenników między głosowaniami oraz demobilizacja potencjalnych zwolenników rywala. I taką kampanię widzimy w ostatnich dniach, to jest już rywalizacja nastawiona na drugą turę.
PiS wraca do retoryki światopoglądowej, znanej z czasów kampanii eurowyborczej, choć dziś społeczeństwo żyje zupełnie innymi problemami. W Polsce nie wydarzyło się przecież nic spektakularnego w związku z tematyką dotykającą LGBT.
O co więc chodzi? Wygląda na to, że o czysto polityczne kalkulacje. Kampania Andrzeja Dudy nie do końca układa się po myśli PiS. Jego notowania spadają, głównie wskutek sondażowego umacniania się Rafała Trzaskowskiego. Widząc te tendencje, PiS postanowił odciąć głównego rywala od tlenu, którym są potencjalni nowi wyborcy. Ci mogą pochodzić z elektoratów Władysława Kosiniaka-Kamysza czy Szymona Hołowni. Wrzutka w postaci „LGBT” ma spowodować, że Trzaskowski zacznie się jawić jako kandydat lewicowy i progresywny. Oczekiwanie Andrzeja Dudy i jego zaplecza jest takie, że to zniechęci konserwatywnych wyborców do poparcia Trzaskowskiego np. w drugiej turze. A dodatkowo może dać to obecnemu prezydentowi część głosów będącej na prawo od PiS Konfederacji. Z kolei strategia podkreślania w kampanii roli dużych inwestycji takich jak CPK czy przekop Mierzei Wiślanej, którym Trzaskowski jest przeciwny, może trafić do sporej części nowych wyborców. Ma to dać do myślenia wahającym się i niezaangażowanym, którzy zastanawiają się, czy prezydent z innej opcji niż aktualnie rządząca rzeczywiście nie doprowadzi do paraliżu państwa w momencie kłopotów gospodarczych wywołanych koronawirusem.
Strategia PiS dotycząca LGBT, choć budzi wątpliwości natury moralnej, w 2019 r. dowiodła swojej politycznej skuteczności. Nie ma pewności, że tak będzie teraz. Problem w tym, że w wyborach prezydenckich wygrywa się nie poprzez zdobycie większej części tortu niż pozostali, tylko w drodze bezwzględnej większości. Pytanie, czy Andrzejowi Dudzie i jego sztabowi uda się zdobyć szerokie poparcie po prawej stronie oraz zneutralizować centrum. Już teraz widać, że podniesienie kwestii LGBT w kampanii to też potężne koszty polityczne: np. konieczność wycofywania się z wypowiedzi posła Przemysława Czarnka czy bardzo negatywne komentarze z zagranicy. PiS zatem ryzykuje – może zmobilizować własnych wyborców, ale nie zachęci centrum, co może kosztować Dudę utratę urzędu.
Tym bardziej że Rafał Trzaskowski też nie zamyka się na cudzy elektorat. „Nie mam problemu z tym, że postrzegacie mnie jako przeciwnika politycznego. Nie patrzcie proszę jednak na mnie jak na wroga, bo nie jestem Waszym wrogiem” – napisał do sympatyków PiS. W jego kampanii przyjęto strategię, że najważniejsze oświadczenia Trzaskowski wygłasza w dużych miastach, ale fundamentem codziennych działań jest jednak aktywność w mniejszych miejscowościach, często uchodzących za „antybastiony” Platformy Obywatelskiej, w których hegemonem jest Andrzej Duda. W zaplanowanej na środę debacie prezydenckiej w TVP Trzaskowski, jak słyszymy od jego współpracowników, ma atakować Dudę za „brak prawdomówności i pełną zależność od PiS”. Takie zabiegi mają zdemobilizować elektorat Dudy, a wprowadzenie tematu LGBT na agendę mogło być równie dobrze odpowiedzią PiS na to zagrożenie. Równolegle Trzaskowski dba o mobilizację własnych wyborców – stąd podkreślanie roli „silnego prezydenta”, który będzie patrzył władzy na ręce i często powtarzane hasło „mamy dość”, ustawiające kandydata PO w nieoczekiwanej roli trybuna ludowego. Ten przekaz ma działać na cały elektorat antyPiS, dla którego Andrzej Duda jest wykonawcą poleceń Nowogrodzkiej i demobilizować potencjalnych zwolenników obecnego prezydenta.
Pozostali kandydaci walczą w kampanii, ale widać, że ich głównym wsadem do wyborczego rozstrzygnięcia może być pula głosów z pierwszej tury i wskazówki, co ich wyborcy powinni zrobić w drugiej.