Richard Sennett, światowej sławy badacz kultury miejskiej, zauważył ostatnio na łamach The Guardian, że czeka nas zmiana podejścia do gęsto zabudowanej i intensywnie wykorzystywanej przestrzeni miejskiej. W krajach wysoko rozwiniętych pandemia koronawirusa stawia pod znakiem zapytania przyszłość programowego dogęszczania miast i rodzi wyzwania, z jakimi mierzono się w pierwszej połowie XX wieku, gdy zwarta zabudowa miast przemysłowych była symbolem braku higieny, niskiej jakości życia i zagrożeń epidemiologicznych.

Koronawirus to prawdopodobnie pierwsze tak poważne zagrożenie dla miast w wysoko rozwiniętych państwach kapitalistycznych. Od czasów II wojny światowej logika rozwoju aglomeracji miejskich – przyciągających coraz większe rzesze ludzi – opiera się na dążeniu do nieustannego wzrostu gospodarczego oraz intensywnych przepływach kapitału i ludzi w zglobalizowanym świecie. Sytuacja, z jaką mamy właśnie do czynienia, mocno uderza w podstawy funkcjonowania miast globalnych, kreatywnych i wszystkich innych, które chcą uczestniczyć w międzynarodowej konkurencji o zasoby pracy, kapitału finansowego czy turystów. Pierwsze konsekwencje pandemii już widać. Czeska prasa donosi o kryzysie rynku najmu krótkoterminowego w Pradze, a ogólniejszy kierunek debaty wyznacza pytanie o to, czy spadek cen nieruchomości zatrzyma się na kilku procent. Debaty rozgrzewa też kwestia funkcjonowania lokalnych gospodarek bez dostępu do niskopłatnych usług – jednego z symboli współczesnych miast kapitalistycznych – za to z szerokim wachlarzem narzędzi do globalnej pracy zdalnej.

Jednak dyskusja o przyszłości wysoko rozwiniętych ośrodków miejskich to nie tylko kwestia żywotności naznaczonych nierównościami lokalnych rynków pracy czy problemów z akumulacją kapitału w sektorze nieruchomości – zagadnień tak sugestywnie i przekonująco opisywanych przez Saskię Sassen czy Davida Harveya. To również wątek kształtu przestrzeni miejskiej, w której chcemy się dobrze czuć, co zresztą stanowi źródło nieustannych konfliktów na tle odmiennych wyobrażeń o mieście, ograniczonych zasobów ziemi oraz ekskluzywnego charakteru poszczególnych fragmentów miasta z licznymi, symbolicznymi i fizycznymi barierami dostępu.

Jeszcze przed II wojną światową dyskusja o pożądanym kształcie zachodnioeuropejskich miast została zdominowana przez modernistów, według których należało skończyć z ciasną i zwartą zabudową miast, zanurzając budynki w zieleni i tworząc w ten sposób dobrze przewietrzane osiedla. Odpowiedzią na dyskomfort i brak higieny miast przemysłowych stała się również budowa domów na przedmieściach, w Stanach Zjednoczonych programowo wspierana przez państwo od chwili zakończenia wojny. Echa tej dyskusji były dobrze słyszalne w Polsce. Błażej Brzostek zauważa w swojej książce pt. „Paryże innej Europy”, że jeszcze w latach 30. XX wieku nie brakowało entuzjastów przebudowy Warszawy, skrępowanych jednak skomplikowaną strukturą własnościową oraz niewielkimi możliwościami finansowymi stolicy pod prezydenturą Stefana Starzyńskiego. Dla modernistów niebywałą szansą okazała się jednak hekatomba Powstania Warszawskiego oraz dekret Bieruta, a ich odważne wizje odbudowy stolicy niewiele różniły się od propozycji zachodnioeuropejskich urbanistów i architektów. Jak podkreśla Grzegorz Piątek – autor wydanej niedawno pozycji pt. „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949” – efekty tego myślenia znalazły swoje odbicie także w późniejszych realizacjach, takich jak zaprojektowane przez Halinę Skibiniewską warszawskie Sady Żoliborskie, gdzie dominują rozsiane wśród zieleni niewielkie bloki.

Jednak zafascynowany motoryzacją i strefowym planowaniem miasta modernizm – gdzie miejsce pracy nie mieszało się już ze sferą mieszkania i wypoczynku, a pierzejową zabudowę uznano wbrew oczekiwaniom ludzi za przeżytek – czekało rychłe odrzucenie. Od lat 70. XX wieku, gdy wyburzenia przeskalowanych i budzących społeczne odrzucenie jednostek mieszkaniowych w amerykańskim St. Louis uznano za początek końca modernizmu, a świat nawiedził kryzys naftowy podważający prymat motoryzacji indywidualnej, architekci i urbaniści coraz chętniej zaczęli spoglądać w przeszłość. Krytyka dotknęła również przedmieść, które kojarzono z kryzysem społecznym napędzającym rewolucję z 1968 roku i świetnie opisanym przez zmarłego niedawno Neila Pearta – perkusistę kanadyjskiej grupy Rush – w utworze Subdivisions.

Odnowa niemodnych i zdegradowanych centrów miast (także tych, które przetrwały wojenną zawieruchę) oraz stopniowe dogęszczanie śródmieść zaczęły iść w parze z szeroko krytykowaną ekspansją globalnego kapitału w budowę i obrót nieruchomościami. Śródmieścia przestały być miejscem produkcji przemysłowej, za to oferowały całą gamę sterylnych przyjemności i rozrywek napędzających konsumpcyjny i spekulacyjny kapitalizm, włączając w to luksusowe warunki mieszkaniowe. Od tej pory kluczowym problemem w krajach rozwiniętego kapitalizmu stała się budowa zwartych, egalitarnych i przyjaznych środowisku naturalnemu miast, gdzie samochód staje się mało potrzebnym gadżetem, a wolnorynkowy kapitał nie rozgrywa przestrzeni miejskiej zgodnie ze swoimi partykularnymi interesami, wzmacniającymi nierówności społeczne. Ten trend dotarł również do Polski, w czym swój wydatny udział miały lokalne ruchy miejskie, które powstały – jak zauważa socjolog Paweł Kubicki – na fali integracji Polski z Unią Europejską. Były one w stanie narzucić ton debaty o mieście, negując neoklasyczny sposób myślenia o transporcie (gdzie prymat wiodą modele matematyczne i motoryzacja indywidualna), krytykując nieład przestrzenny i brak skutecznych regulacji planistycznych, nawołując do odnowy śródmieść i tworzenia zwartej zabudowy, a przede wszystkim uznając wzorce zachodnioeuropejskie za wzór dobrego i przyjaznego miasta.

W tej dyskusji z modernizmem zapomniano jednak o dawnych zagrożeniach, które na początku XX wieku dały asumpt do zupełnie nowego myślenia o mieście. Tak jak fascynacja zdobyczami techniki – umasowienia motoryzacji indywidualnej i jakościowo dobrej jak na owe czasy, lecz zunifikowanej zabudowy – zgubiła modernistów, tak też krytycy modernizmu całkowicie zaufali postępom medycyny, ochoczo powracając do dawnych wzorców urbanistycznych, które słabo opierały się szalejącym epidemiom. Koronawirus boleśnie o tym przypomniał, na nowo stawiając pytanie jak kształtować przestrzeń miasta, by minimalizować ryzyko zakażeń wirusem, który roznosi się na różne sposoby i przez kilka godzin utrzymuje się w powietrzu.

Szalejąca pandemia to jednak również czas erozji zaufania wobec egalitarnych i pozbawionych barier przestrzeni publicznych, gdzie kluczowa jest obecność innych oraz celebracja wspólnotowości. Towarzyszy temu przymusowy i dobrowolny odwrót od zbiorowych form transportu, stanowiących clou idei ekologicznej oraz zrównoważonej urbanistyki. Pandemiczny kryzys otwiera nowe możliwości przed nurtami, które krytycznie odnoszą się do idei miast zrównoważonych, wskazując, że – wbrew swoim założeniom – konserwują one nierówności społeczne oraz istniejące stosunki władzy i służą przede wszystkim grupom interesu skupionym wokół inwestycji w ekologiczne rozwiązania. Daje to również solidne argumenty licznym krytykom idei zrównoważonego rozwoju w Polsce. Zachodnioeuropejskie idee zwartej i zrównoważonej miejskości od zawsze przebijały się tu do świadomości społecznej z dużym trudem i nie budziły powszechnego entuzjazmu. Trafiały bowiem na mało podatny grunt rozciągniętej między Wschodem i Zachodem kultury, gdzie – jak zauważają historyk Janusz Tazbir i pisarz Arkadiusz Pacholski – sarmatyzm, wystawność i brak zaufania do kolektywnych praktyk państwa oraz samorządu wciąż mają się dobrze. Wszystko to sprawia, że być może nie jesteśmy świadkami końca świata, jaki znamy. Niewykluczone, że to początek świata, który znaliśmy – z pytaniami i dylematami, o jakich wielu z nas chciałoby już zapomnieć.

Dawid Krysiński - socjolog, adiunkt w Zakładzie Socjologii Sfery Publicznej Uniwersytetu Wrocławskiego oraz współpracownik Biura Zrównoważonej Mobilności UM Wrocławia