Kontrast między naszymi aspiracjami a możliwościami jest zdumiewający. Z jednej strony myślimy o powrocie na Księżyc, wysłaniu człowieka na Marsa, ujarzmieniu energii Słońca i wyposażeniu maszyn w intelekt. Z drugiej najpotężniejsze działa w naszym arsenale do walki z koronawirusem to przymusowy Netflix dla wszystkich, mydło i samotne spacery.
No i roboty. Te same, które miały zabrać nam pracę i posłać na wegetację za dochód podstawowy. Technologiczni ewangeliści od kilku lat roztaczają przed nami perspektywę świtu maszyn, ale w najlepszym wypadku wciąż jeszcze nie wybiła północ. No bo jeśli roboty faktycznie zaczęły masowo zastępować ludzi, to dlaczego płaczemy, że gospodarka padnie, bo siedzimy w domach? Maszyny nie są gotowe na to, aby wypchnąć ludzi z rynku pracy. Najlepiej o tym wie Amazon, jeden z liderów wdrażania automatycznych rozwiązań w magazynach. Firma właśnie ogłosiła, że potrzebuje 100 tys. dodatkowych par rąk do pracy. Biologicznych, nie mechanicznych.
Te drugie wciąż nie nadążają za pierwszymi pod względem zręczności. Nie ma mechanicznej ręki czy dłoni, która dorównałaby sprawności biologicznym pierwowzorom. To pociąga za sobą ograniczenia w manipulacji przedmiotami. Co więcej, ludzkie ręce przymocowane są do mobilnej, dwunożnej platformy, której zalet również na razie nie udało się odtworzyć za pomocą metalu i silniczków. Nie wspominając już o tym, że zostaliśmy wyposażeni w znacznie bardziej zaawansowane rozwiązania, jeśli chodzi o zasilanie. Jak to wygląda u robotów, wie każdy, kto ma automatyczny odkurzacz.
Słabość maszyn jest szczególnie widoczna teraz, podczas pandemii. Wystarczy zajrzeć do szpitali: wojna z koronawirusem jest biologiczna. W placówkach służby zdrowia z patogenem walczą ludzie, a nie maszyny, bo dla tych drugich szpital to zbyt wysoka poprzeczka (respiratorów czy innego sprzętu medycznego nie liczę, bo nie wyręczają personelu medycznego w taki sam sposób, jak robot przemysłowy człowieka w fabryce aut). Nie tylko są za wolne, niezbyt zręczne i nie dość bystre, to jeszcze fatalne w nawiązywaniu relacji. A ten ostatni aspekt jest kluczowy dla pracy z pacjentem.
W obliczu kryzysów obciążających zasoby systemu opieki zdrowotnej refleksja o bezużyteczności robotów powinna nas jednak smucić, a nie dawać nadzieję na zatrudnienie w obliczu nadchodzącego postępu technologicznego. Brak technologii mogących wyręczyć personel – salowe, pielęgniarki, techników, lekarzy – oznacza, że podczas przyszłych pandemii znów szybko staniemy wobec perspektywy ograniczonych zasobów w szpitalach. Wiemy już z Chin, Włoch, Hiszpanii, a teraz także z USA, co to oznacza. Pacjentów porzuconych na korytarzach, niemogących godzinami doprosić się o pomoc czy szklankę wody. Lekarzy zmuszonych w locie do podejmowania decyzji, kim się zająć, a kogo zostawić.
Także dlatego na łamach najnowszego numeru „Science Robotics” grupa naukowców i inżynierów z całego świata wzywa do tego, aby pandemia stała się impulsem do zwiększenia nakładów na badania technologii automatyzujących różne aspekty funkcjonowania ochrony zdrowia. Za przykład podają chociażby odkażanie; czynność, która dzisiaj jest manualna – ubrana w kombinezon osoba rozpyla ręcznie środek dezynfekujący – mógłby wykonywać samojezdny robot, który oświetla pomieszczenia światłem ultrafioletowym.
Nie ma się co łudzić, że podczas następnej pandemii będziemy mieli więcej personelu medycznego. Nie będziemy, więc istniejące zasoby trzeba będzie wykorzystać jak najefektywniej. I chociaż o automatyzacji służby zdrowia słyszy się od dawna – także od wspomnianych już technoewangelistów – to tempo prac nad takimi rozwiązaniami jest glacjalne. A przecież zasobochłonnych pól do usprawnień nie brakuje, jak opieka nad osobami starszymi czy rehabilitacja. Najwyższa pora nadać technologiom medycznym priorytet, także nad Wisłą, gdzie wiele finansowanych z grosza publicznego rozwiązań zbiera kurz na półce, nie trafiając do pacjentów. To samo tyczy się badań nad skutecznymi lekami przeciwwirusowymi. Niech to będzie dziedzictwo SARS-CoV-2.