Stan epidemii pokazał, że elity polityczne działają po omacku, ale z drugiej strony przyspieszył zmiany, które w normalnych okolicznościach nie miałyby szans na wprowadzenie.
Magazyn DGP 27 marca 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Wystarczyło kilka dni epidemii, by państwo polskie przeszło na tryb ad hoc. Od ponad dwóch tygodni obserwujemy, jak w pocie czoła urzędnicy tworzą kolejne specustawy, rozporządzenia i nowelizacje. Opozycja siłą rzeczy schodzi na drugi plan (sama twierdzi, że zawiesiła kampanię), my zaś przymykamy oko na niektóre działania rządu – nawet gdy, jak twierdzą niektórzy prawnicy, naruszają konstytucję.
– Politycy coś zapowiadają, a potem się wycofują lub ktoś inny prostuje ich wypowiedzi. Konferencje prasowe ministra Szumowskiego zaczęły mieć moc prawodawczą. Do pewnego momentu tak naprawdę obywatele nie wiedzieli, czy za złamanie rozporządzenia grozi im 500 zł mandatu, czy może 5 tys. lub 30 tys. zł. Ta ostatnia kwota padła na konferencji Morawieckiego w ubiegłym tygodniu. Jeszcze przed formalną zmianą prawa słowa premiera o mandacie do 30 tys. zł postrzegane były przez wielu jako obowiązujące prawo. Tak się nie zapowiada propozycji legislacyjnych, nawet w tych okolicznościach – przekonuje Wachowiec.
– Mamy strukturalny problem z organizacją. Budzimy się na kilka dni przed rozlaniem się epidemii, robimy wszystko na hurra. Nikt przed laty nie pomyślał o wypracowaniu właściwych procedur – ocenia Patryk Wachowiec z Forum Obywatelskiego Rozwoju.
– Klasa polityczna w sytuacjach kryzysu bywa zagubiona, to akurat dość częste i typowe. Ale już zagubienie w strukturach administracji rządowej może niepokoić – twierdzi prof. Antoni Dudek, politolog. – Nie wiemy, jak będzie wyglądać proces odmrażania życia społecznego i gospodarczego, zdejmowanie ograniczeń z kolejnych obszarów funkcjonowania społeczeństwa. Na razie wciąż mamy etap jego zamrażania, niestety bez wskazania wyraźnej perspektywy; nie tyle konkretnej daty, bo to zapewne jeszcze niemożliwe, ile kolejności, w jakiej będzie postępować to odmrażanie. Czy najpierw otworzymy granice lądowe, czy uruchomimy uczelnie, czy też np. przywrócimy ruch lotniczy? Być może rząd pracuje nad taką koncepcją, ale w ogóle tego nie komunikuje – zastanawia się politolog. Dostrzega całe mnóstwo działań państwa mających charakter epidemicznej „adhokracji”. Na przykład w pierwszym momencie po zamknięciu granic zostawiono tak niewiele kontrolowanych przejść, że tworzyły się na nich gigantyczne kolejki i trzeba było otwierać kolejne. Rozporządzenia ministra zdrowia wprowadzają ograniczenia w poruszaniu się, które są nie do wyegzekwowania. – Oczywiście nie da się wszystkiego przewidzieć, ale jest jasne, że specjaliści zawiedli. Jeszcze w ostatnim dniu stycznia prof. Pinkas [główny inspektor sanitarny – red.] uspokajał, że nie trzeba się przejmować. Nie wydał nawet ogólnego apelu, by nie jechać na ferie do Włoch – twierdzi Antoni Dudek. Zwraca jednocześnie uwagę, że pierwszym krajem, który wprowadził całkowity zakaz wjazdu, był Izrael. – To kraj pod silną presją militarną, który działa de facto w warunkach stanu wyjątkowego. Dlatego lepiej radzi sobie w sytuacji zagrożenia, nawet jeśli nie ma ono charakteru wojskowego. Podejrzewam, że Estonia, przypuszczalnie pierwszy kraj europejski, który podjął pewne działania z wyprzedzeniem, zrobiła to dlatego, że znajduje się pod presją, w tym przypadku ze strony Federacji Rosyjskiej – tłumaczy politolog.

By Sejm był bezpieczny

Koronnym przykładem zagubienia się naszych polityków było zamieszanie wśród parlamentarzystów wokół tego, jak bezpiecznie przeprowadzić posiedzenie Sejmu. Kluczowe, bo mające przecież uchwalić wykuwaną w bólach rządową tarczę antykryzysową, na której efekty czekają miliony Polaków obawiających się o swoje miejsca pracy.
Problem sprowadzał się do tego, czy da się zmienić regulamin bez zbierania się posłów na Wiejskiej. Ostatecznie przyjęto możliwość zdalnego głosowania. Dziś izba ma już obradować w trybie online. – Konstytucja i regulamin Sejmu jasno stanowią, jak należy obrady zorganizować. Już samo rozważanie możliwości zmiany regulaminu w sposób, którego on sam nie przewiduje, było czymś nie do pomyślenia – ocenia dr Anna Materska-Sosnowska, politolog z UW. Jej zdaniem można było wcześniej rozstrzygnąć, w jaki sposób głosować w stanie epidemii. Na przykład wtedy, gdy parlament uchwalał pierwszą wersję specustawy. – W końcu nie jesteśmy pierwszym krajem z koronawirusem. Od przywódców można wymagać, by pewne rzeczy przewidywali – wskazuje nasza rozmówczyni.
– Ludzie albo patrzą na to, co się dzieje w Sejmie, ze zgorszeniem, albo zupełnie ich to nie obchodzi. Oczekują szybkiej pomocy państwa i że jako klasa polityczna zdamy egzamin ze współpracy – przekonuje nas jeden z polityków PiS.
Na razie wyniki tego egzaminu wypadają średnio, a klasa polityczna kolejny raz zaskakuje. Koalicja Obywatelska i Konfederacja nagle zaczęły mówić jednym głosem (wspólnie naciskały na tradycyjną metodę zmiany Regulaminu Sejmu), PSL ostro zaatakował Małgorzatę Kidawę-Błońską (twierdząc, że na posiedzeniu prezydium powiedziała, że konstytucja jest „ważniejsza od ludzkiego życia” – sama zainteresowana temu zaprzecza), a marszałek Elżbieta Witek na antenie rządowej telewizji zapowiedziała, że… nie bierze odpowiedzialności za bezpieczeństwo posłów, którzy biorą udział w posiedzeniach izby stacjonarnie.

Przekuwanie tarczy

W trybie ad hoc pracowano nad tarczą antykryzysową. Najpierw przewidywano, że w projekcie znajdzie się jedynie odroczenie składek ZUS dla firm w kryzysie. Potem – rzekomo po interwencji prezydenta Dudy – zapadła decyzja o zwolnieniu na trzy miesiące ze składek samozatrudnionych, zleceniobiorców oraz mikrofirm do dziewięciu zatrudnionych, jeśli ich przychody spadły o 50 proc. Ostatecznie uznano, że tego ostatniego kryterium nie będzie. W efekcie mało kto wie czy i na jaką pomoc może liczyć. Zwłaszcza że prace nad finalną wersją projektu zakończono w nocy ze środy na czwartek – dzień przed posiedzeniem Sejmu, na którym tarcza miała być głosowana.
Omawiany pakiet ustaw to naprawdę opasłe projekty przygotowane w ekspresowym tempie, często po nocach. Dotyczą wielu sfer – od zwiększonej ochrony przedsiębiorstw przez zmiany w przetargach publicznych, ułatwienia dla branży turystycznej, rozliczenia podatkowe, przedłużenie kredytów bankowych, po odroczenie niektórych obowiązków administracyjnych. To potężna reforma, która w zwyczajnych okolicznościach mogłaby być rozpisana na całą kadencję.
Wiele konfuzji budzi też stan, w jakim obecnie się znajdujemy jako kraj. – Mamy ustawę o stanie klęski żywiołowej, ale ze względów politycznych nie korzysta się z niej, bo trzeba by przełożyć wybory. Mamy więc stan nadzwyczajny bez jego wprowadzania – przekonuje Antoni Dudek. To powoduje, że część prawników, nawet jeśli nie kwestionuje sensu kolejnych restrykcji narzucanych przez rząd, to jednak podważa sposób ich implementacji. Rodzą się np. pytania, czy można bez stanu nadzwyczajnego wprowadzać rozwiązania przewidziane w kolejnych rozporządzeniach ministra zdrowia – jak np. w ostatnim, ograniczającym możliwość spotkań czy liczbę pasażerów w pojazdach komunikacji publicznej. – Moim zdaniem nie można. Co więcej, minister w oczywisty sposób wyszedł poza delegację ustawową. Przyznawanie mu tak szerokich uprawnień, dawanie mu tak poważnych narzędzi, którymi ad hoc dekretuje kolejne zmiany, jest systemowo niebezpieczne. Cała ta sytuacja pokazuje wyraźnie, jak ważne są niezależny Trybunał Konstytucyjny i niezależne sądy, które, w co nie wątpię, w tak nadzwyczajnych okolicznościach możliwe szybko zweryfikowałyby wprowadzane rozwiązania – ocenia Patryk Wachowiec.

Szybka zmiana, szybkie skutki

Niestety efekty działań ad hoc są również natychmiastowe. Od środy w szkołach obowiązuje nauczanie w formule e-learningu. Jeszcze tego samego dnia ujawniły się poważne problemy – notorycznie padają serwery, a i nauczycielom, i uczniom nieraz brakuje podstawowego sprzętu lub kompetencji. – Zamiast stosować np. edytowalne formularze, dzieciom wysyłane są np. PDF-y, które trzeba wydrukować, wypełnić, zrobić im zdjęcie i wysłać nauczycielowi do sprawdzenia. Strasznie to toporne – opowiada nam jeden z rodziców. – Na uczelniach bardzo sprawnie przeszliśmy na różne platformy cyfrowe, bo od lat było to wdrażane. A w szkołach? PiS przecież zlikwidował e-podręczniki, a w tryb e-learningu weszły tak naprawdę prywatne szkoły. Pozostałe placówki są w stanie absolutnej katastrofy – ocenia dr Anna Materska-Sosnowska. Przypomina, że nie wszędzie jest dostęp do szerokopasmowej sieci i nie każdy ma w domu komputer. – Nie rozumiem więc, jak w tej sytuacji minister Piontkowski może mówić, że wszystko jest w porządku i że nie trzeba przesuwać egzaminów – dodaje.
Sytuacja kryzysowa przynosi też zaskakujące efekty, np. wymusza szybkie wdrażanie rozwiązań, które w normalnych okolicznościach albo wchodziłyby w życie latami, albo wcale. Samorządy zgłosiły, że mają problem ze zwoływaniem posiedzeń lokalnych rad. Związek Powiatów Polskich wprost stwierdził, że w świetle obowiązujących przepisów zdalna sesja rady powiatu jest niedopuszczalna. Reakcja rządu była błyskawiczna – stosowne regulacje uwzględniono w kolejnej wersji specustawy. – Doszliśmy do wniosku, że w czasie epidemii musi istnieć możliwość zdalnego przeprowadzania sesji. Zobaczymy, jak samorządy będą z tego narzędzia korzystać, ale z tego, co wiem, naprawdę duża liczba samorządów tego oczekuje i jest na takie zmiany przygotowana – mówi wiceszef MSWiA Paweł Szefernaker. Głosowanie będzie mogło być przeprowadzone np. przez oprogramowanie będące już w dyspozycji rady albo choćby e-mailowo. – Najważniejsze, by było jawne, by powstał z niego protokół i każdy mieszkaniec mógł się dowiedzieć, kto i jak głosował. Nie chcieliśmy zbyt szczegółowymi zapisami ograniczać samorządów, zależało nam na tym, by dać im niezbędne narzędzia – wskazuje wiceminister.
Ma też zostać uwzględniona sytuacja, że jeden z urzędów nie będzie mógł pracować (np. z uwagi na kwarantannę). Wojewoda będzie mógł nakazać innej jednostce przejęcie jego obowiązków. Przygotowano także przepisy zawieszające bieg terminów administracyjnych – na czym skorzystają urzędnicy (często pracujący zdalnie lub opiekujący się dziećmi) i petenci.
Znalazło się także miejsce na innowacje technologiczne. Ministerstwo Cyfryzacji już 19 marca udostępniło aplikację, z której w połowie tego tygodnia korzystało już kilkanaście tysięcy osób objętych kwarantanną. Ma ona odciążyć policję i sanepid w kontrolowaniu, czy wszyscy zobowiązani faktycznie siedzą w domach. W ramach aplikacji raz na jakiś czas trzeba zrobić sobie selfie. – Dzięki geolokalizacji oraz systemowi porównywania twarzy będzie wiadomo, że to na pewno ta osoba i że przechodzi kwarantannę w miejscu zadeklarowanym w formularzu – wyjaśnia resort. Wielu ludzi świadomie nie instaluje aplikacji, nie mając zaufania do rządowego oprogramowania, które je szpieguje i gromadzi ich dane. – Dane osób meldujących się na kwarantannie są bezpieczne. Nie będą niepotrzebnie gromadzone ani przechowywane – zapewnia Marek Zagórski, minister cyfryzacji.