Wyborcy PiS nie mają „fałszywej świadomości klasowej”. Przeciwnie, rozumieją swój interes i wiedzą, że istnieje partia, której aktywność poprawiła ich los.
Mikołaj Cześnik socjolog i politolog, dr hab. prof. Uniwersytetu SWPS, dyrektor Instytutu Nauk Społecznych, współprowadzi projekt badawczy Polskie Generalne Studium Wyborcze fot. Materiały prasowe / DGP
Co wynika z najnowszego badania Polskiego Generalnego Studium Wyborczego?
Dopiero się zakończyło, na razie mamy jedynie wstępne wyniki, ale widać w nich sporo bardzo ciekawych zjawisk i procesów. W sondażu PGSW przeprowadzonym kilka tygodni po wyborach parlamentarnych w 2019 r. pytaliśmy respondentów o to, jak określiliby swoją zamożność, poczucie wpływu i szacunku. Wszystkie te wartości to podstawowe dobra, o które ludzie konkurują i walczą w codziennej „grze społecznej”.
Przez lata uważano, że ci, którzy plasują się w takiej klasyfikacji najniżej, głosują na PiS. To prawda?
Zgadza się, wyborcy PiS raczej lokują się wśród tych, którzy są mniej zamożni, mają mniejsze poczucie politycznego wpływu, społecznego szacunku i gorzej postrzegają swoją przyszłość. Gdy natomiast pytamy o ocenę ostatnich czterech lat z tego punktu widzenia, to wyborcy PiS są najbardziej zadowoleni z tego, co się w tym okresie działo. W ich przypadku widać znaczącą zmianę, mają poczucie zdecydowanej poprawy we wszystkich wspomnianych wymiarach, zarówno jeśli chodzi o zamożność, poczucie wpływu, społecznego szacunku, jak i równie istotnych perspektyw na przyszłość.
Jak można interpretować tego rodzaju zmianę?
Z punktu widzenia teorii demokracji obserwujemy coś, co możemy określić „domknięciem” cyklu wyborczego. Ci wyborcy mieli swoje oczekiwania, a na politycznym horyzoncie pojawiła się konkretna partia, która nie tylko przedstawiła im konkretne obietnice, lecz także sporą ich część zrealizowała. Po czterech latach ci wyborcy powtórnie udzielają temu stronnictwu mandatu zaufania, mówiąc: „Tak, PiS dotrzymał słowa, dając nam to, co zapowiadał w 2015 r.”. Nie sposób zrozumieć aktualnej dynamiki politycznej bez chłodnego spojrzenia na takie procesy, czyli – w przypadku wyborców PiS – na poczucie realnej poprawy ich sytuacji.
Czy to znaczy, że ci ludzie nie głosują przeciwko komuś, lecz na kogoś, kto realizuje pozytywną wizję rzeczywistości?
Mamy do czynienia z elektoratem, który nie głosuje wyłącznie przeciw czemuś, ale raczej za czymś konkretnym, albo przeciwko odebraniu mu tego, na co tak długo czekał. Ci wyborcy nie chcą, żeby do władzy wróciła ekipa, której działania mogą pogorszyć ich sytuację. Wydaje się, że mamy tutaj do czynienia z czymś, co nazwałbym napięciem klasowym. Ci ludzie nie mają „fałszywej świadomości klasowej”, wręcz przeciwnie, rozumieją swój interes i wiedzą, że istnieje partia, której polityczna aktywność poprawiła ich los.
Tymczasem w debacie publicznej od jakiegoś czasu decyzje wyborców PiS próbuje się wyjaśniać cynizmem. Według takiej opowieści bardziej liczą się dla nich pieniądze niż takie wartości jak wolność czy demokracja.
Mnie się termin „cynizm” nie podoba. Tego typu pojęcia narzucają nam zbyt proste odpowiedzi. Ja bym raczej powiedział, że obywatele głosujący na PiS wykazali się pewnego rodzaju roztropnością, wybierając tych, którzy – na miarę możliwości – realizują cele zbieżne z ich interesami. Na pewno nie jest tak, że wyborcy PiS to jacyś anty demokraci. Mając uznanie dla polityki społecznej obecnie rządzących, zmagają się również z wątpliwościami, czy to, co oni tak wysoko cenią, nie koliduje z nieroztropnymi działaniami władzy w innych obszarach. Oczywiście wyborcy PiS nie są jednolitą grupą społeczną. Część z nich np. zgadza się z tym, że władza wykonawcza powinna mieć prymat nad ustawodawczą i sądowniczą, ale nie wszyscy są zwolennikami jednowładztwa i sprzeciwiają się jakimkolwiek demokratycznym bezpiecznikom, raczej idą w sprawie tych wartości na kompromis.
Czyli PiS łamał konstytucję, ale robił to dla ludzi, którzy tego potrzebowali?
Taka była opowieść elit partii rządzącej, ale na poziomie percepcji wyborców tej partii jest to bardziej zniuansowane. Oni nie uważają, że to, co się działo wokół konstytucji, było zupełnie nieważne. Przeciętny wyborca jest świadomy, że faktycznie coś tam było nie do końca zgodne z prawem, ale po stronie zysków są obniżenie wieku emerytalnego, 500+ czy podwyższona płaca minimalna. Trzeba przy tym pamiętać o istotnym wątku, który rzadko wybrzmiewa w debacie publicznej, czyli o procesie wychowywania własnego elektoratu.
To znaczy?
Lata 2011–2015, a po części i 2007–2011, to był okres politycznego formowania się elektoratu PiS. Ich przekonywanie się do tej partii to był długi marsz. Trzeba uczciwie oddać Jarosławowi Kaczyńskiemu, że na poziomie pewnego rodzaju pedagogiki konsekwentnie budował partię zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Wydaje się, że elity PiS w latach 2011–2015 wzięły sobie poważnie do serca kiełkującą w debacie publicznej krytyczną refleksję na temat polskiej transformacji, przede wszystkim jej wymiaru społecznego i ekonomicznego. W tym czasie w całym dyskursie publicznym mogliśmy obserwować pewien zwrot w kierunku retoryki socjaldemokratycznej, z odwoływaniem się do państwa jako regulatora, a także jako organizacji, która powinna wziąć na siebie odpowiedzialność za obywateli i wspierać tych, którzy najbardziej tego potrzebują. Była to konkurencyjna wizja dla państwa postrzeganego jako nocny stróż.
Czy można powiedzieć, jak silne są więzi emocjonalne łączące wyborców PiS z partią?
Nie jestem psychologiem, więc trudno mi odpowiedzieć na takie pytanie. Warto zacząć od tego, że Jarosław Kaczyński miał dużo trudniejsze zadanie niż Donald Tusk, ponieważ zabiegał o głosy ludzi, którzy w sporej części pozostawali na uboczu polskiej polityki, na jej marginesie, byli w pewnym sensie opuszczeni, rzadziej głosowali i przez lata byli raczej nieufni wobec całej klasy politycznej, a już na pewno nie znajdowali się w centrum zainteresowania polskich elit. Prezesowi PiS udało się nawiązać z nimi kontakt także dlatego, że jego opowieść zawierała elementy związane z inkluzyjnością i ciepłem, w ten sposób dawał swoim sympatykom namiastkę bezpieczeństwa, co jest ważne w kontekście posttransformacyjnej traumy dotykającej wielu polskich obywateli. Tusk mówił raczej do ludzi, którzy byli zadowoleni z dotychczasowej rzeczywistości, oni nie potrzebowali tej wielkiej opowieści o dającym bezpieczeństwo państwie. To nie jest wina Tuska, na takim etapie znajdowaliśmy się jako społeczeństwo, że lepiej przyjmowane były odwołania do aspiracji półperyferyjnego kraju – żeby doskoczyć do Zachodu, no a jak już nasi politycy mówią płynnie po angielsku, to jest super. Ci wyborcy najlepiej czuli się w takim akcentującym jednostkową perspektywę systemie.
Wyobraźmy sobie, że państwo przestaje się wywiązywać z obietnic, których realizacja przyczyniła się w jakimś stopniu do serii wyborczych zwycięstw PiS. Jaka może być wtedy reakcja wyborców tej partii?
Zaczną się powoli wycofywać z poparcia, choć w takich okolicznościach będą raczej na chłodno ważyć racje i zastanawiać się nad tym, czy przypadkiem nie lepiej stawiać jeszcze przez jakiś czas na obecną władzę, której sporo zawdzięczają, niż dopuścić do powrotu tych, którzy mogą pogorszyć ich sytuację. Szalenie ważny w tym wszystkim jest kontekst mentalny, nie można decyzji wyborczych tych ludzi analizować tylko w kontekście ekonomicznym. Równie ważne jak to, że dostają oni 500+ czy dodatkową emeryturę, jest to, co PiS oferuje im na poziomie psychologicznym i kulturowym.
Dziennik Gazeta Prawna
Co ma pan na myśli?
Myślę w tym przypadku o swojskości, która jest przez polityków PiS konsekwentnie dowartościowywana. To jest fundamentalna kategoria dla zrozumienia sukcesu PiS w szerokim horyzoncie.
Część liberalnej inteligencji używa tego pojęcia wyłącznie w pogardliwym kontekście.
To na szczęście coraz rzadsze zjawisko. Natomiast jak ktoś mówi, że jakiś polityk to swojak, to jest to raczej wyraz uznania niż niechęci czy pogardy. Przecież takim swojakiem był przez jakiś czas Aleksander Kwaśniewski. „Swojski” to też „niezachodni”, ale w znaczeniu, z jakim mamy do czynienia już od czasów sarmackich, czyli „lepszy od zachodniego fircyka”. Swojskość nie wyjaśnia oczywiście wszystkiego, ale moim zdaniem jest pewnym narracyjnym klimatem, który pasuje zarówno do suwerenności, jak i do tego, żeby zwracać uwagę na naszą odrębność; a stąd już tylko krok do mesjanizmu i przekonania, że nas to nikt w tej Europie nie rozumie. To działa na takiej zasadzie jak w przypadku Normana Davisa, skądinąd doskonałego historyka: niby znany i szanowany badacz naszych dziejów, i do tego z Polską powiązany rodzinnie, ale jednak pozbawiony możliwości „czucia Polski z trzewi”. Możesz przeczytać dużo książek i dalej nie będziesz wiedział za wiele o Polsce. Bo w tych narracjach prawdziwa polskość jest wtedy, kiedy wzruszasz się, słuchając Chopina, albo kiedy się setnie bawisz, słuchając disco polo – w to wchodzi cała ta polska metafizyka, po łebkach przyswajana w szkole, szeroko obecna w kulturze masowej, podlana na dodatek ludowym katolicyzmem.
Dlaczego akurat tego typu mechanizm zadziałał?
Złożyło się na to kilka czynników. Przez lata część obywateli miała chyba poczucie, że ich podstawowe kody kulturowe były podważane, a więc coś, co mogło stanowić dla nich swoiste punkty orientacyjne, było kontestowane, wystawione na próbę. Dla elit, które reformowały Polskę, najważniejsze były oświeceniowe wzory myślenia, swojskość była bagażem mentalnym. Do tego dochodziło przekonanie o tym, że polskość to jednak „swoista nienormalność”, która może być przeszkodą dla ambitnych projektów rozwojowych.
Nie wszyscy jednak myśleli w ten sposób.
Zgadza się, dla części obywateli, i to nie tylko tych z klas ludowych, ta polskość była bardzo ważna na poziomie emocjonalnym i czuli, że ktoś chce im to zabrać. Doskonale wyczuł to Kaczyński, który wiele razy mówił, że „przyjdą i zabiorą”. W ten sposób wzbudzał nie strach, który występuje wobec czegoś konkretnego, lecz właśnie lęk, odczucie czy emocję mniej sprecyzowaną; lęk przed czymś, co nam zagraża, ale jest nieokreślone. W okolicznościach naznaczonych katastrofą w Smoleńsku to wszystko się nagle bardzo szeroko rozlało. Kody kulturowe, których uczy się nas w szkole, szczególnie na początku kształcenia, zostały bardzo wzmocnione. Mieliśmy do czynienia z traumą pokrytą religijną formą, ale celebrowany nie był absolut, tylko polskość.
Jak długo jeszcze takie paliwo może zasilać polityczny projekt obecnie rządzących, zapewniając im polityczne zyski?
Wydaje się, że to się jeszcze długo nie wypali. Należy pamiętać o tym, jak konsekwentnie, ale i bezwzględnie rządzący oraz sprzyjające im media dążą do politycznego celu i jak sprytnie jest to łączone z dyskursem modernizacyjnym.
W jakim sensie?
Weźmy za wzór snutą przez Mateusza Morawieckiego opowieść o Bawarii, która mówi: „My jesteśmy swojacy, chodzimy w swoich skórzanych spodniach, w tych zabawnych kapelusikach, ale jednocześnie robimy swoje BMW”. My Polacy też tak możemy: będziemy zarabiać tak jak na Zachodzie, zbudujemy takie same drogi jak tam, ale zachowamy swoją odrębność, przede wszystkim religijno-kulturową. To jest powiedzenie, że można być swojskim i mieć gospodarczy rozwój na wzór zachodni. Ta opowieść jest bardzo spójna, z jednej strony padają deklaracje o tym, jak jesteśmy silni, zwarci, gotowi i sprawni, a z drugiej, jak ważne są dla nas również wartości. Nie robimy tego po to, żebyście jako obywatele tylko konsumowali, choć w samej konsumpcji nie ma nic złego, ale generalnie chodzi nam o Polskę, jej „prawdziwy” sukces.
Ci, którzy przyjdą po PiS, będą musieli wziąć to wszystko pod uwagę?
Na pewno nie będą mogli składać obietnic bez pokrycia, co w kontekście procesu demokratycznego jest – może paradoksalnie – zmianą na lepsze. Oczywiście nie jest też tak, że poprzednicy w ogóle nie realizowali swoich obietnic. Problemem był zupełny brak pomysłu, w jaki sposób o tym opowiadać. Jak na polskie warunki, PiS jest solidny, jeśli chodzi o dotrzymywanie słowa, a więcej niż dobry, jeśli chodzi o „sprzedawanie” tego obywatelom, a szczególnie swoim wyborcom. Ponadto bardzo pomaga mu fakt, że część opozycji histerycznie reaguje na wszelkie działania rządzących. Czarne scenariusze katastrofy gospodarczej się nie sprawdziły i to bardzo utrudnia życie opozycji. Nie jest tak, że PiS nie może się dzisiaj przewrócić, ale wyborcy nie są głupi i doskonale widzą, jaką mają alternatywę.
A co z elektoratem opozycji?
Kiedy rozmawiamy o opozycji, trzeba pamiętać o tym, że na trzy koalicje opozycyjne (KO, PSL, SLD) oddano 9 mln głosów, a więc o milion więcej niż na PiS. I nie byli to jacyś przypadkowi ludzie, którzy masowo mylili się przy urnach, tylko zdecydowani i świadomi wyborcy, którzy zagłosowali na KO, PSL i SLD, bo są zdecydowanymi przeciwnikami PiS i realizowanej przez nich polityki. Elektorat opozycji różni się przede wszystkim mikrohistoriami wyborczymi, a więc np. tym, czy głosowali kiedyś na Kwaśniewskiego czy na Olechowskiego, ale jego opór i sprzeciw wobec PiS jest wyraźny, zdecydowany, nieprzypadkowy, spójny.
A wyborcy Platformy?
W elektoracie PO jest sporo konserwatystów, którzy obdarzyli tę partię poparciem, kiedy była ona jeszcze kojarzona z Janem Rokitą czy Zytą Gilowską i wyjazdami do Łagiewnik. Oni nie najlepiej znoszą fakt, że dzisiaj kojarzeni z tym obozem są tacy politycy jak Włodzimierz Cimoszewicz czy Bartosz Arłukowicz. Ale jest to grupa licząca 5 mln ludzi, więc nie jest homogeniczna. Od wyborców PiS – poza stosunkiem do katastrofy w Smoleńsku i tego, czy państwo zdało wtedy egzamin – odróżniają ją kwestie ekonomiczne. Dzisiaj widać dużo wyraźniej niż 10 lat temu, że PO jest partią bardziej zamożnych i zadowolonych obywateli. Tego typu różnice dobrze ilustruje przykład takich polityczek jak Beata Szydło i Ewa Kopacz. Obie pochodzą z mniejszych miejscowości...
Ale tylko jedna jest z tego dumna.
No właśnie, tylko Beata Szydło mówi otwarcie i z dumą o tym, że jest z Brzeszczy, natomiast Ewa Kopacz raczej wstydzi się rodzinnego Skaryszewa i nawet nie kandyduje z okręgu wyborczego, w którym jej rodzinna miejscowość się znajduje…
To jest chyba istotne w kontekście Polski widzianej z perspektywy napięć na osi centrum vs. peryferie.
To pokazuje, którzy politycy mogą się kojarzyć z postawą wyższościową, co ma kolosalne znaczenie, ponieważ grając na nucie poczucia niższości, PiS osiąga tak wysokie poparcie w mniejszych ośrodkach. Jego politycy od wielu lat konsekwentnie podbijają bębenek lokalnej tożsamości, podkreślając dumę z małej ojczyzny, czego nawet nie próbują robić politycy największej partii opozycyjnej.
Wiemy, co wyborcy PiS zawdzięczają tej partii, a co swojej partii zawdzięczają wyborcy PO?
U wyborców PO występuje duży poziom frustracji, wielu oddaje swój głos na tę partię, ponieważ główną emocją, która ich napędza, jest niechęć, złość, a może nawet nienawiść do aktualnie rządzących. Regularnie pytamy badanych w naszych sondażach, czy jest taka partia, do której czują prawdziwą niechęć czy złość. Odsetek niechętnych jest bardzo wysoki.
Więcej niż wyborców PiS niechętnych wobec PO?
Tak.
To potwierdzają przeprowadzone kilka lat temu badania, z których wynikało, że wyborcy PiS w większym stopniu niż wyborcy PO są w stanie zaakceptować w swoim otoczeniu osoby o innych poglądach politycznych.
Zgadza się. I ta negatywna reakcja wynika pewnie po części z frustracji. Dużą rolę odgrywa też dysonans poznawczy.
Czyli?
To, co było dotychczas uważane za normalne, przestało takie być i wygląda na to, że pewne rzeczy można robić zupełnie inaczej. Dużym dysonansem poznawczym dla niechętnych PiS obywateli jest też to, że elity symboliczne kojarzone z opozycją liberalną kompletnie przestrzeliły z narracją, szczególnie w latach 2016–2017, kiedy zapowiadały gospodarczy koniec świata. W pewnym momencie ludzie się na tego typu opowieści uodpornili, bo nie tylko gospodarka się nie zawaliła, lecz mamy przecież wciąż wzrost gospodarczy. Dzisiaj widać wyraźnie, że cokolwiek by mówić o Mateuszu Morawieckim czy Jarosławie Kaczyńskim, to jednak coś udało im się realnie osiągnąć. Oprócz tego frustracja niechętnych PiS obywateli jest związana z tym, że część liberalnego elektoratu przyzwyczaiła się wygrywać.
Jest im teraz trudno na poznawczym i emocjonalnym poziomie?
Tak, widać to wyraźnie, kiedy weźmiemy pod uwagę „kibicowski” aspekt wyborów: to są nasi, a więc chcemy, żeby wygrywali. PO dawała swoim wyborcom przez długi czas poczucie, że są od tych drugich dużo lepsi. Wyborcy PO wygrywali, a teraz przegrywają i okazuje się, że porządek, który wydawał się najlepszy z możliwych, udało się zmienić w wielu aspektach, a także przeorganizować symbolicznie. Przychodzi rok 2015 i nagle widzisz, że naprawdę można trochę inaczej zorganizować politykę społeczną, inaczej poprowadzić politykę gospodarczą. Okazuje się, że ci, na których patrzyliśmy przez lata z góry, nie są wcale aż tacy nieporadni, aż tak słabi.
A nie jest trochę tak, że część tego elektoratu to ludzie, którzy czuli się w jakimś sensie właścicielami Polski?
Nie lubię tej propagandowej zbitki, ale samo zjawisko jest warte uwagi. Jeśli ma się inteligencki background, to dość łatwo popaść w poczucie, że jest się szczególnie odpowiedzialnym za Polskę. Taka postawa, charakterystyczna dla polskiej inteligencji i chwalebna, może się, w pewnych kontekstach, wyrodzić w paternalistyczne poczucie, że wie się lepiej. Być może sukces polskiej inteligencji i jej wartości, a za taki uznaję szczególnie pierwsze 15-lecie po upadku komunizmu zwieńczone wejściem do UE, jest kluczem do zrozumienia całej wiązki procesów, z którymi mamy teraz do czynienia. Dzisiaj inteligencja jest w defensywie, ale wciąż odgrywa hegemoniczną rolę w debacie publicznej. A od tego może się naprawdę trochę przewrócić w głowach…
Politycy PiS odrobili lekcję, nie wracali do wzorów myślenia z „pierwszego PiS”, tylko pokazali, że wiele rzeczy, które dotychczas wydawały się niemożliwe, są do zrobienia. Czy największa partia opozycyjna jest w stanie uwspółcześnić swoją opowieść o Polsce, włączając do niej pozostające poza jej horyzontem grupy społeczne?
W tym przypadku ważny jest szerszy kontekst i to, że elektorat liberalny był przez lata przyzwyczajany do trochę innej opowieści, więc tego typu zmiany muszą najpierw nastąpić na poziomie elit wspierających opozycję i mentalnych dyspozycji wyborców. Moim zdaniem taka zmiana na poziomie elit jeszcze nie następuje, a jeśli tak, to bardzo powoli. Na pewno zaskakujące i niezrozumiałe są opinie części liberalnych publicystów, którzy wyczekują końca Platformy. Można oczywiście twierdzić, że duża część jej politycznej agendy jest nieatrakcyjna i nie odpowiada na wyzwania, przed jakimi dzisiaj stoimy jako społeczeństwo. Ale na opozycję swój głos oddaje 9 mln, a na samą PO 5 mln ludzi. Nie da się ich przecież zapędzić do rezerwatu! Tak liczny elektorat ma olbrzymi potencjał, ale wciąż pozostaje on słabo wykorzystany.
Czy można sobie w ogóle dzisiaj wyobrazić sytuację, że część wyborców PiS przechodzi na stronę partii opozycyjnych? Czy to czysta fantazja?
To nie jest czysta fantazja, ale jeden scenariusz jest mniej prawdopodobny od drugiego. Ciekawie rysuje się perspektywa Lewicy, która nie jest obciążona przeszłością, bo wyborcy słabo już pamiętają rządy tego obozu politycznego. Biedroń, Zandberg, a nawet Czarzasty to nie są ludzie, którzy zapisali się szczególnie negatywnie w pamięci Polaków w ostatnich latach. Wiele zależy od tego, w jaki sposób politycy Lewicy opowiedzą potencjalnym wyborcom o swoim pomyśle na Polskę. Duży potencjał ma również PSL, wydaje się, że w tym przypadku pozytywną rolę może odegrać Władysław Kosiniak-Kamysz, który próbuje łączyć różne polityczno-społeczne światy. Jest zmodernizowanym ludowcem, ale nie jest rolnikiem, pochodzi przecież z inteligenckiej, lekarskiej rodziny, i do tego śmiało sprawdza grunt na poziomie mniejszych miast. On nad sobą pracuje, jemu się chce i to widać.
A co z Platformą Obywatelską?
Problemem PO jest to, że jest wypalona od środka, od dłuższego czasu obserwujemy tam selekcję negatywną, z partii wykluczani są albo sami odchodzą politycy, którzy reprezentowali przyzwoity jak na polskie warunki poziom intelektualny. Eksponowane miejsca w partii, kiedyś zajmowane przez Marka Biernackiego czy Pawła Zalewskiego, dziś zajmują ludzie bez właściwości, i to oni właśnie pną się dzisiaj w partyjnej hierarchii. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że choć PiS ma nieco słabsze ośrodki medialne od tych, które wspierają liberalną opozycję – przejęcie TVP i Polskiego Radia trochę wyrównało dysproporcje – potrafi je sprawnie wykorzystywać. To nie są już redakcje, które całe zmieszczą się w jednym pokoju, więc tutaj zachodzi progres, z którego opozycja nie do końca zdaje sobie sprawę. Weźmy takie kluby „Gazety Polskiej”, które tworzą żywą społeczną tkankę i tak naprawdę stanowią prawdziwe społeczeństwo obywatelskie. Ci ludzie rozmawiają ze sobą i realnie się spierają w konkretnych sprawach. Takich inicjatyw jest sporo na prawicy i wywierają one wpływ na myślenie i postępowanie elit politycznych PiS. Po drugiej stronie, szczególnie w PO, fermentu intelektualnego brakuje.
Największa partia opozycyjna nie ma takiego zaplecza?
Do 2015 r. po stronie partii liberalnych w ogóle tego nie było. Dzisiaj są KOD, Obywatele RP i inne środowiska. Czy one się dobrze sklejają ze sobą, to już osobna kwestia, ale to jest zupełnie inna sytuacja niż w czasach, kiedy PO była partią władzy przyciągającą bezideowe jednostki, które zapisywały się, żeby realizować swoje interesy. Pamiętajmy, że w przypadku PiS pole manewru też nie jest duże: strategiczne cele natrafiają na opór ze strony Unii Europejskiej, do tego dochodzi wiek Kaczyńskiego i polityczna zadyszka, którą partia złapała w ostatnich tygodniach. Oprócz tego są tam też ludzie z konkretnymi interesami, którym chodzi po prostu o wpływy w spółkach Skarbu Państwa.
Przed nami wybory prezydenckie. Kto z kandydatów dwóch największych partii ma większe szanse na zwycięstwo?
Wszystko jest otwarte, po jednej stronie jest 8 mln, po drugiej 9 mln wyborców. Andrzej Duda, dysponując dobrze naoliwioną maszyną propagandowo-kampanijną, nie zmarnował ostatnich pięciu lat także w sensie stricte kampanijnym. To była praca wykonywana w trudnych warunkach w terenie, z ludźmi, których naprawdę trzeba najpierw przekonać, żeby zaufali politykom. To nie są mieszkańcy Wilanowa, którzy prawie z automatu pójdą zagłosować. Prezydentowi udało się tych ludzi związać ze sobą emocjonalnie, oni dzisiaj mają status pełnoprawnych obywateli, z którymi władza rozmawia, ale przede wszystkich sprawia wrażenie, jakby ich też słuchała. Warto też zwrócić uwagę na to, co się dzieje w obozie rządzących. Wydaje się, że część elit politycznych i opiniotwórczych wspierających obóz prawicy zaczęła wierzyć w propagandę roztaczaną przez zaprzyjaźnione media. W jakimś sensie sami siebie zahipnotyzowali i jeśli do tego dodamy frustrację wynikającą z tego, że to poparcie nie jest tak wysokie, jak oczekują po tak wytężonej pracy, to pojawia się jakaś szansa dla innych kandydatów.
Małgorzata Kidawa-Błońska jest w stanie pokonać Andrzeja Dudę?
Wygląda na to, że obóz polityczny pani marszałek, ale też jej zaplecze, wciąż nie są świadome powagi sytuacji. O tym, że będzie ona kandydatką w wyborach prezydenckich, wiedziano już w listopadzie, ale wciąż Małgorzata Kidawa-Błońska nie ruszyła w trasę, a przynajmniej ja nie widziałem, by wytrwale podróżowała po Polsce, odwiedzając najmniejsze powiaty i gminy. Jest apatyczna, reaktywna, nie narzuca tematów, nie wygląda, jakby jej aż tak bardzo zależało na zwycięstwie. To może być groźne dla kandydatki, wyborcy lubią widzieć determinację, zdecydowanie, chęć walki.
Przez lata część obywateli miała poczucie, że ich podstawowe kody kulturowe były podważane. Dla elit, które reformowały Polskę, najważniejsze były oświeceniowe wzory myślenia, swojskość była bagażem mentalnym

Polskie Generalne Studium Wyborcze

  • Pierwszy w Polsce projekt badający kompleksowo wybory parlamentarne. Pojedynczy cykl PGSW obejmuje:
  • analizę stanu świadomości społecznej i politycznej Polaków, odtwarzaną za pomocą pogłębionego badania opinii publicznej (badanie ankietowe na ogólnopolskiej, reprezentatywnej próbie losowej minimum N = 1500),
  • analizę cech społeczno-demograficznych, postaw i przekonań politycznych polskich elit parlamentarnych,
  • analizę programów partyjnych,
  • badanie regionalnych zróżnicowań politycznych i wyborczych.