Na Wyspach stał się cud: chłopak z Oksfordu, ucieleśnienie establishmentu znad Tamizy, przekonał do siebie wyborców z miejsc, gdzie na takich jak on przez dekady pluto.
Magazyn DGP 20.12.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Jeszcze zanim w ubiegły piątek okazało się, że konserwatyści pod wodzą Borisa Johnsona odnieśli największe zwycięstwo wyborcze od czasów Margaret Thatcher, do sztabów spływały sensacyjne wieści. Jeden za drugim na stronę torysów przechodziły okręgi, które dotychczas głosowały na posłów konkurencyjnej Partii Pracy. Czasem od 101 lat – jak w przypadku Rother Valley, gdzie laburzyści konsekwentnie wygrywali od 1918 r.
Na niebieski – barwy konserwatystów – zmieniły kolor również okręgi, które na mapie wyborczej Wielkiej Brytanii mieniły się czerwienią kolejno od 97 lat (Don Valley), 87 lat (Wakefield) lub od czasów II wojny światowej. Rano było jasne, że wierny dotychczas laburzystom pas w środowej i północnej Anglii o robotniczych, często górniczych korzeniach – zwany czerwonym murem – padł. Partia Pracy zanotowała swój najgorszy wynik wyborczy od 1935 r., tracąc 60 mandatów i zajmując 202 miejsca w Izbie Gmin. Konserwatyści do nowego parlamentu wprowadzą 365 posłów, największą reprezentację od 1987 r.

Va banque

– Powinniście wyjechać z Londynu, porozmawiać z ludźmi, którzy nie są zamożnymi zwolennikami pozostania w Unii Europejskiej – rzucił na początku września do zastanych pod swoim domem dziennikarzy Dominic Cummings, najbliższy doradca, a zarazem szef gabinetu premiera Borisa Johnsona i główny architekt kampanii wyborczej. Potwierdził w ten sposób, że zamierza postawić wszystko na jedną kartę i odebrać laburzystom elektorat, który w 2016 r. głosował za wyjściem z UE.
Ten bowiem miał prawo przez ostatnie dwa lata czuć się nieco opuszczony przez własną partię. O ile torysi w miarę upływu czasu coraz bardziej przesuwali się ku stanowisku, że z Unii należy wyjść za wszelką cenę (stąd ryzyko twardego brexitu), o tyle przewodniczący laburzystów Jeremy Corbyn kluczył. Sam w 2016 r. głosował za rozwodem z UE, ale w partii miał bardzo silną grupę polityków prounijnych, z których zdaniem musiał się liczyć (kilku nawet odeszło niezadowolonych z wyznaczonego przez lidera kierunku). Corbyn chciał większej integracji z Unią po brexicie, ostatecznie poparł też pomysł drugiego referendum. Efekt był jednak taki, że stanowisko laburzystów wobec rozstania z UE nie było tak wyraźne jak torysów.
Konserwatywni kandydaci na posłów i ich zaplecze ruszyli więc w teren przekonywać elektorat Partii Pracy, że lepiej im będzie pod rządami Borisa Johnsona. Poskutkowało, co Cummings et consortes na bieżąco widzieli w zamawianych codziennie sondażach. Praktykę tę szef gabinetu premiera przyniósł z kierowanej przez siebie kampanii za wyjściem z UE, zorganizowanej przed referendum w 2016 r. (opowiada o niej film „Brexit: The Uncivil War”, w którym w rolę Cummingsa wcielił się Benedict Cumberbatch). Tam również nałogowo korzystano z sondaży i badań fokusowych, aby przetestować wszystko: od pomysłów po hasła i slogany.
Po samym głosowaniu tak mówił dziennikowi „The Daily Telegraph” jeden ze 109 nowo wybranych, konserwatywnych posłów: „Na tydzień przed wyborami stało się jasne, że mnóstwo eurosceptycznych zwolenników Partii Pracy postawi jednak na nas. To są ludzie, którzy w 2016 r. głosowali za wyjściem i nie lubili Jeremy’ego Corbyna, a do tego byli po prostu zmęczeni polityką. Wiele poglądów, jakie wyznawali, plasowało ich blisko Partii Konserwatywnej, ale tradycyjnie i kulturowo zawsze byli przeciw torysom. Rozmowy z nimi to był jeden z najlepszych sposobów na wykorzystanie kampanijnego czasu” – tłumaczył polityk.
Na krótko przed dniem głosowania przepływ wyborców był tak duży, że konserwatyści postanowili porzucić dotychczasową taktykę mobilizowania na ostatniej prostej swoich zwolenników (chodzi o to, żeby zachęcić jak największą liczbę sympatyków do pofatygowania się do lokali wyborczych). Zamiast tego rzucili wszystkie siły na przeciągnięcie na swoją stronę jeszcze większej rzeszy laburzystów.

Skończmy to już

– Referendum z 2016 r. wywołało szok. Dziennikarze i posłowie powinni byli wówczas wziąć głęboki oddech i zastanowić się, co właściwie dzieje się w ich kraju i dlaczego tego nie dostrzegli. Zamiast tego wielu z nich jeszcze bardziej umocniło się w swoich poglądach […] Zwolennicy pozostania w Unii przez ostatnie cztery miesiące wymachiwali rękoma, nie rozumiejąc, co się dzieje, przez co doprowadzali do szału wszystkich naokoło […] Mam nadzieję, że teraz się czegoś nauczą. Media i posłowie muszą zdobyć się na tę refleksję i muszą zrozumieć, że rozmowy, jakie odbywają w Londynie, toczą się milion mil od rzeczywistości – mówił po wyborach „The Daily Telegraph” Cummings.
Choć szef gabinetu premiera wyznaczył ogólną strategię konserwatystów, to do prowadzenia kampanii potrzebował kogoś innego – w końcu sam miał wystarczająco dużo obowiązków jako głównodowodzący sztabem premiera. Postawił więc na Isaaca Levido, młodego specjalistę od marketingu politycznego, który niedawno pomógł wygrać wybory australijskim liberałom.
Levido postanowił do znudzenia powtarzać wciąż ten sam slogan: „dokończyć brexit” (z ang. „get brexit done”). Hasło to było wszędzie: na rękawicach bokserskich, w których premier pozował do zdjęcia; na fartuchu kucharskim, jeśli akurat odwiedzał knajpę; na łyżce spychacza, którym rozwalał ścianę symbolizującą impas w parlamencie. Johnson ciągle rzucał je w przemówieniach i wywiadach, zazwyczaj obok takich fraz, jak „przełamać impas”, „pchnąć kraj naprzód”, „uwolnić brytyjski potencjał” etc.
Cel był prosty: wbić wyborcom do głowy, że tylko konserwatyści są w stanie dokończyć rozpoczęte w 2016 r. dzieło. Pokazać się jako jedyna opcja dla tych wszystkich, którzy chcą zerwania z Unią. Nie było to zresztą bardzo trudne, biorąc pod uwagę przekaz innych partii: szkockich nacjonalistów, którzy woleliby zostać we Wspólnocie; liberalnych demokratów, którzy wprost zapowiedzieli wycofanie wniosku rozwodowego; czy nawet laburzystów, którzy przebąkując o drugim referendum albo unii celnej z Brukselą, nie potrafili przekonać obywateli, że chcą przełamać parlamentarny impas wokół rozstania z UE.
Trzymanie się prostego przekazu o dokończeniu brexitu miało jeszcze jedną funkcję: nie dopuścić, aby kampanię wyborczą zdominowały inne tematy. Konserwatyści obawiali się powtórki z 2017 r., kiedy przyspieszone wybory przegrała premier May właśnie przez odejście od jednoznacznej brexitowej retoryki. Z drugiej strony laburzyści starali się ze wszystkich sił, aby inne zagadnienia zaistniały w kampanii, bo w tym upatrywali swojej największej szansy – tak jak w 2017 r., kiedy ponieśli „chwalebną porażkę” – czyli przegrali, ale zwiększyli swoją reprezentację w Izbie Gmin.

Na lewo zwrot

Dlatego Jeremy Corbyn i jego mandaryni postanowili po prostu podkręcić retorykę sprzed dwóch lat i stanęli do wyborów z najbardziej socjalnym programem od lat, który obejmował uruchomienie wielkiego programu budownictwa społecznego, przymusowe przekazanie w ręce pracowników pakietów 10 proc. akcji wybranych spółek, prywatyzację dostawców mediów i usług komunalnych, darmowy internet szerokopasmowy dla każdego gospodarstwa domowego, podniesienie płacy minimalnej.
Nie zauważyli jednak, że razem z nimi na lewo przesunęli się także torysi. Partia, która zaaplikowała Wielkiej Brytanii na przestrzeni ostatnich 10 lat bolesną politykę oszczędności, chciała bowiem pokazać ludzką twarz: więcej pieniędzy na ochronę zdrowia, edukację, policję, wojsko, szybką kolej, rewitalizację upadających miasteczek. Boris Johnson doskonale zrozumiał, że po trzech latach polityki kręcącej się wokół brexitu Brytyjczycy czekają na coś innego. I od momentu, gdy został premierem, zaczął obiecywać – także w kampanii wyborczej.
Dla wielu obywateli, którzy stawiali dotychczas na Partię Pracy, mógł to być koronny argument, że ci torysi wcale nie są tacy źli. Premier to wie, dlatego w krótkim przemówieniu po ogłoszeniu ostatecznych wyników zwrócił się do wszystkich, którzy „pożyczyli konserwatystom swój głos” i obiecał, że zrobi wszystko, aby w następnych wyborach też postawili na niebieskich. Taki też głos dominował wśród prawicowych publicystów (m.in. Davida Aaranovitcha z „The Times”): rząd musi teraz udowodnić, że zasłużył sobie na poparcie elektoratu z dawnych terenów przemysłowych.
Oczywiście do tego dochodzą także inne okoliczności, jak chociażby polityczne preludium do wyborów. To między innymi za radą Cummingsa Johnson od objęcia urzędu w lipcu naginał – a kiedy było trzeba – łamał reguły brytyjskiej polityki. Wyrzucenie z partii 21 posłów, zakończenie sesji parlamentu w newralgicznymi momencie, upór, że Wielka Brytania wychodzi z Unii Europejskiej 31 października – to wszystko służyło pokazaniu elektoratowi, że kiedy szef rządu mówi „brexit albo śmierć”, to mówi serio. Determinację potwierdzał również fakt, że Johnson dogadał się w Brukseli co do porozumienia wyjściowego i to w sposób omijający rafy granicy irlandzkiej (chociaż niezbyt fair dla samej Irlandii Północnej).
Kluczowa dla wyniku wyborów okazała się również decyzja Nigela Farage’a, aby nie wystawiać kandydatów swojej The Brexit Party w okręgach, w których wysokie szanse na wygraną mieli konserwatyści. Polityk w ten sposób chciał uniknąć sytuacji, w której probrexitowe głosy się podzielą. W efekcie wiele okręgów mogłoby paść ofiarą trzeciej siły politycznej. „Uratowaliśmy ich pieprzone dupska, nie stając w tylu okręgach” – mówił serwisowi Politico rozgoryczony polityk ugrupowania Farage’a. Za swoje poświęcenie na pewno nie może liczyć na pomnik. Premier może mu co najwyżej kazać włożyć skarpetę w megafon. To właśnie kazał zrobić Steve’owi Bray’owi, jednemu ze znanych przeciwników brexitu, protestujących regularnie pod budynkiem parlamentu.