Po słynny zapis sięgnięto tylko raz, po ataku terrorystów na USA w 2001 r.
70 lat temu kraje założycielskie Sojuszu Północnoatlantyckiego podpisały traktat, w którym w art. 5 określono okoliczności, w jakich po ataku na jednego z członków NATO może zostać przeprowadzona reakcja samoobronna.
A brzmi on tak: „Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim i dlatego zgadzają się, że jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda z nich (...) udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie (...) działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”.
Jak dotąd art. 5 został wykorzystany tylko raz, i to w sytuacji, kiedy nie doszło do zbrojnego ataku par excellence. Powodem był zamach terrorystyczny na World Trade Center i Pentagon 11 września 2001 r. Po pierwsze, zaatakowane zostały przede wszystkim cele cywilne. Po drugie, nie użyto ani armii, ani rakiet, a za śmiercionośną broń posłużyły porwane samoloty pasażerskie. Po trzecie, nie stał za nim konkretny rząd, lecz Al-Ka’ida, czyli organizacja terrorystyczna, która współpracowała wówczas z rządzącymi Afganistanem talibami. Zamach nie był zatem dziełem konkretnego państwa, a jedynie pewnej grupy podmiotów.
Dlatego w ścisłym rozumieniu atak nie wyczerpywał treści art. 5 i zawartych w nim gwarancji bezpieczeństwa. A jednak Sojusz Północnoatlantycki podjął decyzję o jego uruchomieniu. Stworzono tym samym precedens i nadano konkretną wykładnię dotąd jedynie teoretycznemu art. 5. Dlatego jego interpretacja może być rozszerzająca i w przyszłości za napaść można będzie uznać cyberterroryzm, celowe skażenie środowiska albo – co bezpośrednio nawiązuje do przypadku zbiorowej odpowiedzi zbrojnej w Afganistanie na zamach Al-Ka’idy – międzynarodowej przestępczości zorganizowanej.
Wcześniej, w epoce zimnej wojny, zakładano, że uruchomienie art. 5 będzie miało wymiar masowego ataku, a jego politycznym celem mogłoby być nie tylko pokonanie, ale i zniszczenie drugiej strony. Takiego scenariusza zawsze się obawiano, dlatego NATO stawiało na prewencję w postaci odstraszania. To staje się obecnie coraz trudniejsze.
O ile w czasach zimnej wojny funkcję odstraszającą przed zmasowanym atakiem pełniła podobna zmasowana odpowiedź, o tyle przy ataku ograniczonym co do skali, celów i trwania sprawa nie jest już prosta. W związku z tym, że nie ma potrzeby gwałtownego reagowania, temat przenosi się w zacisze politycznych gabinetów. I tak zaczynają się spory, co zrobić dalej, a ich rezultatem mogą też być jedynie działania dyplomatyczne, np. na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ, której decyzje, jako że wymagają jednomyślności wszystkich stałych członków, wcale nie muszą być oczywiste.
Tymczasem głównodowodzący sił sojuszniczych w Europie ma obowiązek aktualizowania planów obronnych za każdym razem, gdy nastąpi jakaś istotna zmiana. Taką spowodowała rosyjska agresja na Ukrainę w 2014 r. i następujące po niej przystosowanie NATO: wzmocnienie sił odpowiedzi, utworzenie tzw. szpicy oraz wysłanie do czterech krajów (Estonia, Litwa, Łotwa i Polska) wzmocnionych wielonarodowych batalionów. Wszystko po to, aby w razie potrzeby umożliwić wykonanie przepisów art. 5. Tymczasem bieżącą aktualizację planów obronnych zablokowała Ankara i tym samym możliwość skorzystania z osławionego punktu traktatu o Sojuszu Północnoatlantyckim stanęła pod znakiem zapytania.