Donald Trump podczas rozmów telefonicznych z Wołodymyrem Zełenskim poruszył kwestię nie tylko ewentualnych kwitów na byłego wiceprezydenta i swojego rywala Joego Bidena. Pytał też o tajemniczy serwer, na jakim mają się znajdować e-maile Hillary Clinton.
„Gdzie jest serwer? Podobno ma go Ukraina” – miał powiedzieć amerykański przywódca do Zełenskiego. Trumpa interesuje też amerykańska firma CrowdStrike, która – jego zdaniem – ma należeć do jednego z ukraińskich oligarchów i przeszkadzała mu w kampanii 2016 r. Amerykański prezydent zdaje się ufać spiskowym teoriom, które od dłuższego czasu rozsiewają alt-prawicowe portale informacyjne, głównie Breitbart. Według nich wspomniana korporacja informatyczna, która mieści się w Kalifornii i znajduje się w amerykańskich rękach, miała „ukraść” serwer z e-mailami demokratów i schować go „gdzieś na Ukrainie”, a potem zebrane na nich dane wykorzystywać do wrabiania Władimira Putina w to, że ingerował w kampanię wyborczą w USA i pomagał Trumpowi wygrać. W rzeczywistości, co sprawdziło FBI, nie istnieje żaden taki serwer, a CrowdStrike ma w sumie 140 serwerów rozmieszczonych w różnych miejscach na terytorium Stanów Zjednoczonych. Nie ma na nich żadnej korespondencji Partii Demokratycznej.
Ale firma ta z pewnością podpadła Władimirowi Putinowi, co może tłumaczyć, dlaczego w środowiskach alternatywnej prawicy w USA uchodzi za czarny charakter. Przypomnijmy, dlaczego Kreml tak bardzo nie lubi CrowdStrike. W czasie ofensywy na Donbasie rosyjscy hakerzy zdołali umieścić w telefonach wielu ukraińskich żołnierzy złośliwe oprogramowanie, które pozwalało ustalać ich pozycję. W 2016 r. kalifornijska firma opublikowała na ten temat raport. Dzięki temu artyleria Rosjan i separatystów znacznie celniej ostrzeliwała pozycje Ukraińców, zadając im cięższe straty. To prawdopodobnie pierwszy przykład tak skutecznego zastosowania ataku cybernetycznego, który przełożył się na realne działania bojowe. Z dochodzenia CrowdStrike wynikało, że rosyjska grupa hakerska posługiwała się takimi nazwami jak „APT 28, „Fantazyjny Miś” czy „Przytulny Miś”. Ta sama wspierana przez Kreml grupa miała się ‒ wedle zarówno FBI, jak i śledczych z zespołu specjalnego prokuratora Roberta Muellera powołanego do zbadania Russiagate ‒ skutecznie włamać się do systemów Partii Demokratycznej podczas kampanii prezydenckiej w USA i przejąć e-maile byłej pierwszej damy.
Jedno jest natomiast pewne. Kwestia e-maili Hillary Clinton wpłynęła na wynik wyborów prezydenckich w 2016 r. Kandydatka na tydzień przed głosowaniem wyraźnie prowadziła, przewagą 5 pkt proc. Wówczas ówczesny szef FBI Jim Comey wysłał list do członków Kongresu, w którym poinformował, że wznowił śledztwo w sprawie korespondencji i serwera kandydatki demokratów. Chodziło o to, czy nie zdradziła ona tajemnic państwowych. Stało się to całkowitym zwrotem w grze. W dniu elekcji przewaga Clinton spadła do dwóch i mimo zdobycia 3 mln głosów więcej niż Trump przegrała ona w głosowaniu elektorskim.
Umiarkowanie prawicowy portal Politico przepytał wówczas byłych prokuratorów i pracowników Ministerstwa Sprawiedliwości, co sądzą o rozesłaniu wspomnianego listu. Rozmówcy serwisu byli zgodni: naczelny śledczy Ameryki popełnił karygodny błąd. Rewelacje Jima Comeya zrobiły jednak wrażenie na Amerykanach. Z sondażu przeprowadzonego na pięć dni przed wyborami przez „The Washington Post” wynika, że 34 proc. wszystkich wyborców była „mniej chętna do głosowania” na Hillary.
W związku z tym, że nie było wówczas wiadomo, o co z tymi e-mailami chodzi, na kilka dni przed głosowaniem rosły tylko spekulacje, a wyobraźnia podsuwała ludziom różne pomysły. Ciekawy punkt widzenia przedstawił wtedy Kurt Eichenwald z „Newsweeka”. Cała sprawa bierze się stąd, że 69-letnia wtedy Hillary Clinton jest raczej analogowa i do poruszania się w świecie 2.0 potrzebuje pomocników. Woli czytać e-maile na papierze, a nie na ekranie laptopa. Jej prawa ręka, Huma Abedin, która wówczas rozwodziła się ze specjalistą od nękania przypadkowych kobiet w sieci zdjęciami swoich genitaliów Anthonym Weinerem, miała w zwyczaju drukować szefowej MSZ jej służbowe, często opatrzone klauzulą najwyższej tajności e-maile. Drukowanie ze skrzynek zainstalowanych na rządowych serwerach jest skomplikowane, a czasami niemożliwe, więc dla ułatwienia Huma przesyłała listy na swoje konto na Yahoo albo na skrzynkę na prywatnym serwerze Clinton. Niektóre z nich zostały ściągnięte na laptopa należącego do Abedin i jej męża. To zdaje się nad nimi teraz pochyla się FBI.
Histeryczny list Jima Comeya do członków Kongresu nie miał natomiast żadnych konsekwencji formalnoprawnych. FBI do końca oczyściło Hillary Clinton z zarzutów. Sam Comey popełnił jednak błąd, który ironią losu doprowadził do tego, że utracił stanowisko. Kiedy Trump został prezydentem, zwolnił szefa FBI za to, że ten nie chciał wyciszyć śledztwa prowadzonego w sprawie nadużyć, jakich mieli się dopuścić w kampanii ludzie ze sztabu republikanina.