Podwyżki cen biletów, nieprzygotowanie miasta do przejęcia gospodarki odpadami, a także źle prowadzone inwestycje i rozrost biurokracji – takie przesłanki (przynajmniej oficjalnie) stały za referendum odwoławczym, do którego doprowadzono w 2013 r. w Warszawie, za prezydentury Hanny Gronkiewicz-Waltz. Obecny prezydent Rafał Trzaskowski jest na najlepszej drodze, by doszło do powtórki.
Niedawno władze miasta zapowiedziały, że tzw. rewolucja parkingowa wkrótce dotrze także do stolicy. Latem 2020 r. istotnie wzrosną stawki za postój w strefie płatnego parkowania. I tak pierwsza godzina postoju miałaby kosztować 3,9 zł (zamiast 3 zł), druga 4,6 zł (zamiast 3,6 zł), trzecia 5,5 zł (zamiast 4,2 zł), natomiast czwarta i każda kolejna 3,9 zł (zamiast 3 zł). Strefa płatnego parkowania zostanie rozszerzona, a do tego w ścisłym centrum pojawi się tzw. śródmiejska strefa z jeszcze wyższymi stawkami – 4,9 zł za pierwszą godzinę i 7 zł za trzecią godzinę. Płatne także w weekendy.
Skoro więc podwyżki cen biletów mogły poruszyć warszawiaków na tyle, że dali się politykom wciągnąć w referendum odwoławcze kilka lat temu, to dlaczego istotne podwyżki za parkowanie miałyby nie przynieść podobnego efektu? Tym bardziej że Trzaskowski jest dzisiaj chyba najbardziej krytykowanym przez PiS i sprzyjające mu media włodarzem. Dostaje mu się niemalże codziennie i za wszystko – za Czajkę, za śmieci, za 500 plus, za kozy na Wiśle. Czasem zasłużenie, czasem nie. Ale gdy nawet „GW” nazywa jego prezydenturę „irytująco reaktywną”, to – cytując klasyka – wiedz, że coś się dzieje.
Ze strony polityków PiS już dochodzą głosy świętego oburzenia na wieść o tym, że oto Rafał Trzaskowski podwyższa warszawiakom opłaty za parkowanie. Szkoda tylko, że politycy PiS w ramach tego wzmożenia zapominają, że to aktualna większość sejmowa uchwaliła przepisy, z których dziś niektóre samorządy korzystają, podnosząc stawki, tworząc śródmiejskie strefy czy podwyższając kary za brak wniesionej opłaty (dotychczasowe 50 zł to czysta kpina).
Osobną kwestią jest to, czy śródmiejskie strefy parkowania to najlepszy patent na odkorkowanie miasta i poprawę jakości powietrza. Wciąż nie mogę się oderwać od myśli, że w jakiejś mierze będą to po prostu „strefy dla bogaczy”. Samochód to u nas wciąż emanacja społecznego statusu. Kogo prędzej odstraszą wyższe stawki za parkowanie w centrum – właściciela nowiutkiej, wartej kilkaset tysięcy złotych tesli czy kierowcę 12-letniego passata? Czy naprawdę się łudzimy, że ważni przedstawiciele świata biznesu i politycy przesiądą się do metra czy tramwajów i wesprą akcję #MakeZbiorkomGreatAgain?
Oczywiście nie ma rozwiązań idealnych (ostatecznie zawsze kogoś będą na swój sposób dyskryminować), ale decyzja władz Warszawy wpisuje się w europejski trend. Rzym z początkiem tego tygodnia wprowadził zakaz wjazdu w dni powszednie dla aut z silnikiem Diesla o normie emisji spalin Euro 3. W ten sposób pozbyto się ok. 230 tys. samochodów. Ale i tu trudno nie odnieść wrażenia, że to cios wymierzony głównie w kierowców, których być może nie stać na nowsze modele. W stolicy Francji kilka lat temu wprowadzono zasadę, że w dni smogowe po mieście jeździć mogą samochody, których rejestracja raz kończy się cyfrą parzystą, a raz nieparzystą.
Ostatecznie chyba kluczowa jest kolejność działań. Jeśli w Warszawie zamiast jednej linii metra i pół będzie pięć linii, stawki za parking mogą być jak dla mnie jeszcze wyższe niż te zapowiedziane. Ale róbmy wszystko z głową, a nie zgodnie z trendem.