W języku angielskim funkcjonuje takie określenie: „Zjeść własne słowa”. Taki posiłek przysługuje przede wszystkim tym, którzy zarzekali się, bili w pierś i klęli na Boga w jakiejś sprawie tylko po to, żeby potem – najczęściej po cichu – zmienić zdanie. Z tego względu swoje słowa jedzą najczęściej politycy i faktycznie to Winston Churchill zażartował kiedyś, że wielokrotnie mu się to przytrafiło, ale za każdym razem dietę tę uznawał za wyjątkowo sycącą.
Legendarny premier patrzyłby jednak z przerażeniem, ilu sytych znajduje się obecnie w brytyjskiej polityce. Wielu znalazłby szczególnie wśród konserwatywnych eurosceptyków, których poglądowe wolty to kaloryczny ekwiwalent nie jednego, ale wielu bardzo, bardzo sycących posiłków.
Weźmy chociażby Jacoba Reesa-Mogga, wcześniej szefa eurosceptyków zrzeszonych w European Research Group, teraz przewodniczącego Izby Gmin – ministra odpowiedzialnego za prace parlamentu. Kiedy ponad rok temu premier Theresa May zaproponowała rozwiązanie problemu irlandzkiej granicy bardzo podobne do tego, jakie obecnie forsuje Boris Johnson, Rees-Mogg nazwał je „głupim pomysłem” i „kompletnym kretynizmem”.
Teraz jednak na łamach „The Daily Telegraph” minister porównał wysiłki negocjacyjne swojego obecnego szefa do wyprawy herosa Jazona po złote runo, a powstały w efekcie tekst nowego porozumienia nazwał „wypełniającym mandat referendum z 2016 r.”. Kiedy więc w tym tygodniu dojdzie do głosowania nad nową umową rozwodową, Rees-Mogg powie „aye”, a następnie nie będzie miał innego wyjścia i zje własne słowa. Zrobi to jednak z apetytem, bo – jak sam powiedział – różnica między Johnsonem a May jest taka, że na tego pierwszego można liczyć, bo „chce wyjść z Unii Europejskiej”.
Dzięki brexitowi z właściwej diety mogło przez ostatni rok zrezygnować wielu eurosceptyków. Na przykład najtwardsi z twardych, czyli tzw. spartanie – grupa 28 posłów Partii Konserwatywnej, którzy trzy razy zagłosowali przeciw wersji porozumienia wyjściowego forsowanej przez May. Wersję Johnsona zamierzają jednak poprzeć, być może dlatego, że paru z nich mówi teraz do niego per „szefie” – w tym Priti Patel, której przypadł resort spraw wewnętrznych, oraz Theresa Villiers, minister środowiska (no i oczywiście Rees-Mogg).
Spartanie tłumaczą, że nie są w 100 proc. zadowoleni z umowy Johnsona. Dodają jednak, że Brytyjczycy są już bardzo zmęczeni brexitem i że należy go wreszcie wykonać. To także idzie w poprzek wcześniejszym deklaracjom. Niecały rok temu Jacob Rees-Mogg ciskał gromami w Theresę May za to, że chciała wymusić na parlamencie poparcie dla swojej umowy pod presją czasu. „Nie ma zgody na taki szantaż”, grzmieli wówczas eurosceptycy.
Dzisiaj szantaż czasowy jest gorszy, bo Johnson zafiksował się na dacie 31 października, ale brexiterom już to nie przeszkadza. Nie przeszkadza im również to, że obecnej wersji porozumienia nie popierają posłowie Demokratycznej Partii Unionistycznej z Irlandii Północnej, chociaż jeszcze kilka miesięcy temu powtarzali, że poprą porozumienie premier May, jeśli poprą je Arlene Foster i spółka. No więc Arlene Foster i jej towarzysze z partii porozumieniu Johnsona się sprzeciwiają, ale mimo to spartanie zagłosują za nim, bo „brexit trzeba doprowadzić do końca”.
Przykłady można by mnożyć. Steve Baker, obecny przewodniczący European Research Group i jeden ze spartan, do niedawna rwał koszulę jak Rejtan w sprzeciwie wobec rozciągnięcia jurysdykcji europejskiego Trybunału Sprawiedliwości na obywateli Unii Europejskiej w Wielkiej Brytanii po brexicie. Parę dni temu jednak zmienił zdanie.
Gwoli sprawiedliwości, brexit zmusił do połknięcia własnych słów nie tylko eurosceptyków. Jeszcze w ub.r. lider Partii Pracy Jeremy Corbyn – który w 2016 r. głosował za wyjściem swojego kraju z Unii Europejskiej – zarzekał się, że nie chce zmuszać Brytyjczyków do udziału w drugim referendum. Teraz prezentuje już inne stanowisko.
Słowa połykał również obecny premier, który swego czasu zrezygnował z posady szefa dyplomacji w rządzie Theresy May w proteście przeciw kierunkowi, w jakim szło negocjowane przez nią porozumienie, a następnie bombardował je regularnie w swojej cotygodniowej rubryce na łamach „The Daily Telegraph” – tylko po to, aby ostatecznie zagłosować za nim w marcu – chociaż podobno zrobił to z ciężkim sercem. Pytanie brzmi, ile jeszcze solidnych posiłków dostarczy politykom nad Tamizą brexitowa debata. Szczególnie obficie zapowiada się ten, który zjedzą, jeśli się okaże, że Zjednoczone Królestwo jednak nie opuści Unii Europejskiej 31 października.