Po dekadach kluczenia po omacku wśród makroekonomicznych wskaźników i wydumanych modeli komisja noblowska dokonała przełomowego odkrycia: globalnym problemem nie jest zawartość portfela tuzów z Wall Street, lecz bieda w krajach Trzeciego Świata. I za próbę jego rozwiązania nagrodziła trzech ekonomistów. Gdyby to było możliwe, sama powinna dostać Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii.
Nie było łatwo i po drodze zaliczono sporo wtop. Ekonomicznym Noblem nagrodzono finansistów Myrona Scholesa i Roberta Mertona za „nową metodę wyceny derywatywów”. Tak trafnie je wyceniali, że w rok po otrzymaniu Nobla, w 1998 r., z hukiem zbankrutował ich wspólny fundusz inwestycyjny Long-Term Capital Management. „Long-term” to on nie był; działał w sumie cztery lata.
Trudno także powiedzieć, co kierowało komisją, gdy nagradzała Eugene’a Famę za jego „analizę empiryczną cen aktywów”. Analizował je z taką przenikliwością, że zanegował istnienie giełdowych baniek i trzymał się tego jeszcze cztery lata po kryzysie 2008 r., gdy pękła bańka na rynku nieruchomości. Ale największa wtopa komisji to wyniesienie na piedestał w 1970 r. Paula Samuelsona, który „aktywnie przyczynił się do podniesienia poziomu analizy ekonomicznej”, a w rzeczywistości popchnął ekonomię w stronę mechanistycznego scjentyzmu i skrajnego zmatematyzowania. Do tego uważał, że ZSRR prześcignie gospodarczo Stany Zjednoczone. Trwał przy tej prognozie do końca lat 80.
Ostatnich 20 lat zwiastowało jednak zmianę noblowskiego modus operandi. Komisja coraz częściej nagradzała ekonomistów, którzy mieli kontakt z ziemią. Empirystów i eksperymentatorów w rodzaju Paula Romera (chce budować, na razie bez skutku, „miasta statutowe”) albo Alvina Rotha (projektuje niepieniężne rynki umożliwiające np. skuteczniejsze przeszczepy organów) czy teoretyków takich jak Elinor Ostrom (badała warunki dobrego zarządzania dobrem wspólnym).
Prawdziwy przełom nastąpił dopiero w tym roku. Abhijit Banerjee, Esther Duflo i Michael Kremer otrzymali nagrodę „za eksperymentalne podejście do łagodzenia globalnej biedy”. Zauważcie: nie do zmniejszania nierówności, lecz do łagodzenia biedy. Wreszcie dostrzeżono, co jest istotą ekonomii jako nauki. Nie jest nią badanie, skąd bieda się bierze – bieda to nasz stan naturalny, historia ludzkości to historia skrajnego i powszechnego ubóstwa, oczekiwanej długości życia poniżej 35 lat, potężnego niedożywienia oraz wyniszczających wojen, które władcom jawiły się jako jedyny sposób wzbogacenia się.
Nie – istotą ekonomii jest badanie drogi do bogactwa. Ekonomia musi wiarygodnie odpowiadać na pytanie, dlaczego od ok. 1800 r. sytuacja ludzkości zaczęła się diametralnie poprawiać. W efekcie w 2019 r. osób skrajnie ubogich jest o 300 mln mniej niż w 1820 r. przy znacznym wzroście populacji. Ale dzisiejsze 700 mln biednych to wciąż o 700 mln za dużo. Ekonomia musi więc odpowiadać nie tylko na pytanie, dlaczego biednym się polepszyło, ale też co zrobić, żeby im się polepszało dalej, a może nawet jeszcze szybciej niż dotąd. Powinna wyjaśniać, co się musi stać, by dalitowie, czyli od wieków społecznie nieakceptowani w Indiach niedotykalni, nie byli skazani na dożywotnie czyszczenie kanalizacji, by mogli zakładać firmy, studiować, kandydować w wyborach itd.
Badania w tym duchu prowadzą właśnie Banerjee, Duflo i Kremer. Ale nie tylko badania. Ich praca to ekonomia stosowana. Duflo z sukcesem wprowadziła w Indiach program redukcji nieobecności nauczycieli w pracy. Niestawianie się do pracy w szkołach jest tam olbrzymim problemem, paraliżującym ich działanie, a jak wiadomo, edukacja w XXI w. to klucz do wyższych zarobków. Niektórzy ekonomiści szacują, że każdy dodatkowy rok edukacji to zarobki w dorosłości średnio o 10 proc. wyższe. Tegoroczni nobliści walczą o to, by dzieciaki z biednych rodzin w ogóle miały po co chodzić do szkoły – i by tego chciały.
To oczywiście piękne i szlachetne, że wśród ekonomistów coraz więcej jest aktywistów od ekonomii stosowanej. Złośliwi mówią co prawda, że za rządowe granty można łagodzić biedę, że to taka zabawa, która najbardziej służy przeciwdziałaniu biedzie ekonomistów, w końcu Nagroda Nobla to milion dolarów, ale to niepotrzebna złośliwość. Te pieniądze i tak zostałyby przez polityków na coś wydane i zapewne zmarnowane, a tak dzięki kilku rozgarniętym ludziom przydadzą się na coś pożytecznego.
Jednak owa złośliwość, mimo że niepotrzebna, pojawia się nie bez powodu. Wynika z oburzenia, że świat chętniej bije brawo empatycznym akademikom niż tym, dzięki którym naprawdę zmniejsza się globalny poziom ubóstwa. Przedsiębiorcom i innowatorom. To jest jedno z ważnych ustaleń ekonomii – za postępem materialnym ludzkości stoi relatywnie niewielka grupa ludzi, potrafiąca zorganizować i zmobilizować resztę do produktywnej pracy. Np. osoby, które stworzyły smartfona, otworzyły dostęp do wiedzy i narzędzi zarabiania całemu światu, nawet dalitom.
Steve Jobs, chociaż nie było to jego celem, pomógł wyjść z biedy większej liczbie ludzi niż jakikolwiek ekonomista. Jeszcze więcej ludzkość zawdzięcza Normanowi Borlaugowi, który opracował zestaw technologii pozwalających na skokowe zwiększenie wydajności upraw. Dzięki niemu Pakistan i Indie uniknęły w połowie XX w. masowego głodu. Komisja noblowska doceniła Borlauga w 1970 r., przyznając mu Pokojową Nagrodę Nobla. Z całą pewnością zasłużył na nią bardziej niż Barack Obama, bo tacy jak Obama – politycy – raczej utrudniają, niż ułatwiają działanie filantropom, innowatorom i biznesmenom.