Kampania przedwyborcza była merytoryczna, kiedy chodzi o cele, oraz niemerytoryczna, kiedy chodzi o sposób realizacji celów – nieraz się słyszy. W rzeczywistości partie nie za bardzo czują się zobowiązane do opowiadania „jak”, ale też i my, odbiorcy, wcale nie musimy tego wiedzieć.
W 2015 r. PiS często tłumaczył swój plan na zdobycie funduszy, które zamierza wydać. Czy jednak ktoś mu wierzył? Wybrano zestaw obietnic i zestaw składających je ludzi, nie wybrano recept. Właściwie dlaczego ma być inaczej w 2019 r.? Wygrają/przegrają ludzie, nie recepty.
Mało zauważona pozostaje w tym kontekście przykra sprawa – tegoroczne wybory nie przekształciły się w plebiscyt „Kto za PiS? Kto przeciw?”, lecz w narodowe referendum za socjalizmem. W programach (czytaj: zestawie agitacyjnym) wszystkich partii, poza jedną, królują obietnice socjalne, niemal nieodróżnialne od siebie. Gdyby program gospodarczy Zjednoczonej Prawicy wepchnąć do ulotek Koalicji Obywatelskiej, a jej program podarować SLD – mało kto by to zauważył.
Co potwierdza diagnozę, że właściwie wszystko nam jedno, co tam Oni napisali i obiecali – ważni są Oni. Jedyna partia, która ma program nie do wymiany z innymi, to Konfederacja. Ona jedna chce gospodarki w rękach prywatnych, administracji mniejszej, a więcej idei „każdy kowalem swego losu”. Szkoda, że Konfederacja to ruch jednorazowy, upstrzony przy tym politycznymi świrami i głoszący nienawiść do Unii Europejskiej. Przynajmniej jednak różni się od konkurentów nie tylko farmaceutami, ale również receptą.
Hasła prokapitalistyczne i wolnorynkowe, zdaniem twórców kampanii głównych polskich partii politycznych, przestają działać. W tym sensie – z wyjątkiem Konfederacji – politycy polscy zbliżyli się do zachodniej Europy. Szkoda, bo ociężałe zachodnioeuropejskie „państwo dobrobytu” to właśnie kiepska recepta dla Polski. Kiepska, ale zwycięska.