Jest jakiś naród między Bugiem a Odrą, ale obywateli nie widzę – mówi socjolog Radosław Markowski. Wypomina, że lubimy porównywać się do Szwedów czy Holendrów, ale więcej zyskamy, patrząc teraz na Rumunię. Tam temat walki z korupcją wyprowadził na ulice tysiące ludzi, którzy sprzeciwiali się kneblowaniu sędziów. Efekt? Lider postkomunistycznej PSD i najpotężniejszy polityk w kraju trafił do więzienia, choć wcześniej próbował kierować krajem z tylnego siedzenia.
Magazyn DGP 30.08. / Dziennik Gazeta Prawna
– W Polsce mamy wiceministra sprawiedliwości, który prowadził hejt nie indywidualny, lecz systemowy. Owszem, został zdymisjonowany, ale nie widzę, by jego działania spotkały się ze zdecydowanym sprzeciwem władz i obywateli. Kto jeszcze, w obliczu ostatnich wydarzeń, pamięta o byłym szefie KNF Marku Chrzanowskim czy o milczących blondynkach zatrudnionych w NBP do kontaktu z mediami? – pyta socjolog. I przypomina, że kiedyś, przy okazji porównań z Węgrami, lubiliśmy podkreślać, że u nas jest normalna patologia, a tam patologiczna normalność. – Teraz ta różnica się zatarła – ucina.
Polacy nie reagują w sposób masowy na informacje o kontrowersyjnych działaniach polityków. Dlaczego? – Jakieś 6 mln naszego społeczeństwa to osoby słabo wyedukowane, często poza rynkiem pracy. Uważają, że dobra władza to taka, która daje kolejne świadczenia i zwalnia z podejmowania działań. Ten elektorat zawsze będzie wierny tym, którzy oferują więcej. Mnie jednak interesują pozostałe 24 mln uprawnionych do głosowania. Dlaczego zadowolone z siebie korpoludki, intelektualiści, ludzie kultury, mieszkańcy miast dają władzy milczące przyzwolenie? – pyta Markowski. Jego zdaniem powodów jest wiele: mamy kulturę polskiego katolicyzmu z odkupywaniem grzechów; mamy też niemoralny familiaryzm, który sprowadza się do tradycji załatwiania spraw w gronie kumpelskim, z pogardą dla procedur.
Czy jest coś, co mogłoby to podejście zmienić? – Te 6 mln to ledwo 20 proc. uprawnionych do głosowania. Ich do rządzących zniechęciłby tylko potężny kryzys gospodarczy, którego skutki odczuliby w portfelach. Dla nich konstytucja czy pozycja międzynarodowa Polski nie mają znaczenia. Hołdują narracji: może politycy nadużywają władzy i przywilejów, ale przynajmniej to „nasi” – ocenia Radosław Markowski. – Zastanawiające natomiast, jakim cudem partie centro-liberalne nie mogą zmobilizować własnego elektoratu i przekonać go, że właśnie jest obrażana obywatelska godność. Marszałek Kuchciński z żoną i znajomymi latali na koszt państwa. I napisanie ustawy ma załatwić sprawę? Podobne propozycje słychać od ministra Ziobry. Tylko jak by te przepisy miały brzmieć: „Panowie ministrowie, nie wolno wam zakładać organizacji, która posługuje się metodami gangsterskimi”?
Markowski przekonuje, że właściwe pytanie na dziś brzmi: ile zostało obywatela w Polaku? Bo ostatnie cztery lata, jego zdaniem, to czas wzmożonej pracy krajowych symetrystów, głównie lewicowych. Mamy hejt, loty marszałka, mamy NBP i niejasną sprawę podpisów list do KRS. Ale wcześniej był zegarek Nowaka, były ośmiorniczki i wulgarne rozmowy w restauracji o Polsce. Symetryści mówią: jedni i drudzy są siebie warci. Ale taki symetryzm, zdaniem socjologa, zakłamuje rzeczywistość, bo działa na ludzi demotywująco i demobilizująco. Pośrednio sugeruje, że wszyscy w polityce oszukują i łamią konstytucyjne pryncypia, a tak nie jest.

Powieka ani drgnie

Ale są i takie głosy: afera, żeby zrobić wrażenie na społeczeństwie, musi do niego dotrzeć i nabrać wymiaru osobistego. Jeśli opozycja chce ugrać dla siebie punkty, nie powinna uderzać w pompatyczne tony moralne, lecz pokazać Kowalskiemu, jakie ma to znaczenie dla jego życia. Czyli np., że chodzi o to, by sędziowie, którzy orzekają w sprawach rozwodowych czy spadkowych, byli poza wszelkimi podejrzeniami. Problemem ostatnich tygodni może być również zbyt częste bombardowanie ludzi złymi informacjami. Nie zdążą wybrzmieć, a już pojawiają się kolejne sensacje. Jedni politycy oskarżają i zagrzewają do protestu, inni protestują przeciwko oskarżeniom. W efekcie wyborcy czują się zagubieni, a zgodnie ze starym powiedzeniem, jeśli nie wiesz, co robić, nie rób nic.
– W latach 90. byliśmy wrażliwi na standardy etyczne. Nasze oczekiwania wobec polityków odnosiły się głównie do ich moralności. Mieliśmy w sobie wiarę, że nowy ustrój i jego przedstawiciele muszą być lepsi od poprzedniego – mówi politolog Ewa Marciniak.
Idealizowaliśmy klasę polityczną, pielęgnując w sobie przekonanie, że przemiany ustrojowe i gospodarcze wyniosą do władzy elity kulturowe i społeczne. Ale dość szybko okazało się, że nasze oczekiwania nie są spełniane. Kolejne badania pokazywały pikujące zaufanie do polityków, zwłaszcza do posłów. W efekcie ta grupa zawodowa uplasowała się na dole hierarchii. Polityka stała się polem gry, w której możliwe są niemal wszystkie chwyty, a gracze ochoczo z tej możliwości korzystają. Bo jak chce się uderzyć, to kij zawsze się znajdzie. – My, wyborcy, nauczyliśmy się patrzeć na polityków poprzez styl ich działania. Nie aprobujemy go, ale nie mamy alternatywy – dodaje politolog. Tłumaczy, że prominentom nie szkodzą dziś własne afery pod warunkiem, że mówiąc o nich, zachowują odpowiednią narrację. PiS ma na koncie 500+, także w nowej odsłonie, ma obniżenie wieku emerytalnego, wypłacaną właśnie wyprawkę do szkoły „Dobry start”, jest też 13. emerytura. Narracja władzy jest więc jasna: w kraju dzieje się dobrze, odnieśliśmy sukces i dzielimy się płynącymi z niego profitami. Na potwierdzenie padają liczby mówiące o wzroście PKB. Z tej narracji skorzystał premier Morawiecki, który najpierw oznajmił, że przyjął dymisję wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka, a po chwili wrócił do omawiania tendencji wzrostowej w gospodarce. Ten przekaz trafia do społecznej percepcji. Opowieści zwykłego człowieka i premiera zaczynają brzmieć identycznie: mamy sukces i nic, nawet ludzkie słabości, nam tego nie odbiorą.
To, zdaniem Ewy Marciniak, należy nałożyć na fakt, że nadal prawie 50 proc. Polaków na pytania o politykę i polityków reaguje: nie wiem, nie mam czasu. – To przejaw deficytu zaangażowania obywatelskiego. Braku zainteresowania tym, co wokół – ocenia. Jej zdaniem można ten deficyt redukować, nagłaśniając pewne sytuacje, ale nie tak, jak to się dzieje obecnie. Dlaczego? – Straciliśmy wrażliwość na afery, większe i mniejsze. Niczym w kinie akcji, gdzie są pościgi, strzelaniny i leje się krew, a nam przed ekranem nawet powieka nie drgnie. To, że co chwila słyszymy o nagannych zachowaniach, skutkuje przesuwaniem się granic naszej tolerancji – wyjaśnia. I przypomina, że kiedyś modne było hasło rozliczania polityków. Dziś jednak to byłaby sztuka dla sztuki. Bo kto wziąłby na siebie rolę bezstronnego sędziego? I kogo przyciągnąłby ten spektakl w dobie kryzysu publicznej debaty? Ta, z założenia, powinna być merytoryczną wymianą poglądów, sztuką przekonywania. Tymczasem nieliczne spotkania są monologami wygłaszanymi tylko z chęci zaprezentowania siebie i zdyskredytowania innych.

Kieszeniowe myślenie

– Ostatnim wielkim wydarzeniem, które wzbudziło potężne dyskusje i przeorało życie społeczne, było nasze wejście do UE w 2004 r. Ostatni kryzys finansowy oszczędził Polskę, ale jego skutki obserwowaliśmy na ekranach telewizorów. To spowodowało, że zaczęliśmy myśleć pragmatycznie, kieszenią – mówi politolog Rafał Chwedoruk.
Przekonuje, że dziś nie ma szans na rozdmuchanie skandalu na wzór afery Rywina z 2002 r. Nawet Platformy w 2015 r. nie utopiły ośmiorniczki, tylko zaniedbane interesy wielkich grup społecznych. To, co może ruszyć ludzi, to wielkie zmiany ekonomiczne. – PiS odrobił tę lekcję, ucząc się na błędach poprzedników. Umiejętnie kieruje potrzebami grup społecznych, zaspokajając je lub składając obietnice ich zaspokojenia. Próba wzniecenia przez opozycję pożaru, gdzie podpałką miał być zamach na sądownictwo, nie udała się. Paradoksalnie opozycja powinna robić to, co uczynił PiS po przegranych przez siebie wyborach parlamentarnych i stać się konfederacją niezadowolonych. Podmywać rządzącą skałę po to, by podtrzymać zainteresowanie sobą. To byłoby przygotowaniem gruntu pod załamanie gospodarcze, które może nadejść. Wyszukiwanie sporów ideologicznych i grzechów polityków jest tu sprawą drugorzędną, która jeśli oddziałuje, to tylko na wyborcze nisze.
– To, że nie ma silnej społecznej reakcji na hejt organizowany przez urzędników MS, wynika prawdopodobnie stąd, że interpretacja przedstawiona przez PiS przekonała wyborców, którzy w dalszym ciągu nie wiedzą, na kogo głosować – wtóruje socjolog prof. Henryk Domański. – Owszem, afera nadwyrężyła trochę notowania rządu, ale jednocześnie winą zostały obciążone konkretne osoby, stąd też trudno negatywne oceny rozciągać na cały PiS. Do tego dochodzi przekaz, że w środowisku sędziowskim są konflikty. A w dodatku nie jest to już walka o stanowiska, ale spór o model „właściwego” systemu sprawiedliwości i państwa – sprawy ważne, ale nijak związane z bezpieczeństwem pracy czy stopą życiową. Przy takiej interpretacji powtarzany zarzut opozycji, że polityka PiS jest naruszeniem praworządności, zaczyna być traktowany przez dużą część obywateli jako mało istotny. Schodzi na drugi plan w obliczu sukcesów obozu rządzącego w polityce ekonomiczno-socjalnej, z którymi trudno polemizować. Skoro w ciągu ostatnich czterech lat było coraz lepiej, to nie ma sensu zamiana obecnego układu politycznego. Bo kto może zagwarantować, że gdyby wygrała PO, to będzie rządziła lepiej, tym bardziej że jest ona reprezentowana przez tych samych ludzi, którzy doprowadzili ją do porażki – tłumaczy.
Oczywiście pytanie brzmi: na ile jest to nasza interpretacja, a na ile została nam ona zaproponowana przez polityków? Bo z jednej strony mamy do czynienia z coraz większą siłą perswazji partyjnych marketingowców, którzy wykorzystują media tradycyjne, społecznościowe i doskonale wiedzą, jak się zachować. Z drugiej – wyborcy też się uczą, wyłapują zagrywki władzy i pytają z oburzeniem: czy tam, w Sejmie, to nas za głupich biorą?
Poza oburzeniem nie idą dalsze reakcje, bo obowiązuje system cios za cios – mówią socjolodzy. Profesor Domański podaje przykłady: od kilku lat, a zwłaszcza przed wyborami do PE, opozycja straszyła, że PiS chce nas wyprowadzić z Unii, podczas gdy partia Kaczyńskiego nieustannie temu zaprzeczała. PO powtarzała, że PiS posunie się nawet do sfałszowania wyborów, by pozostać przy władzy. W odpowiedzi Jarosław Kaczyński przekonywał, że nikt nie jest wieczny i że jego partia musi się liczyć z przegraną. To neutralizowało argumenty PO. Podobnie było z burzą wokół Trybunału Konstytucyjnego. Początkowo większość odebrała to jako naruszenie pryncypiów demokracji. Ale wydaje się, że jednak z biegiem czasu coraz więcej ludzi rozumie, że demokracja ewoluuje w kierunku dostosowywania się do zmieniającej się rzeczywistości społecznej. Definicja ustalona 200 lat temu w duchu myśli oświeceniowej nie przystaje do realiów 2019 r. Prawdopodobnie PiS udało się przekonać część wyborców, że z sądami dzieje się coś niedobrego i wymagają one reformy. Odwoływał się przy tym do indywidualnych doświadczeń ludzi, które potwierdzają sondaże dotyczące opinii społeczeństwa polskiego o mankamentach władzy sądowniczej – mówi Henryk Domański. Argumenty te wykorzystuje w swoich działaniach PiS, który mówi: nie ma spraw nietykalnych i wiecznych i jeżeli cokolwiek narusza zasady sprawiedliwości społecznej, to trzeba to zmienić. Oczywiście inną kwestią jest to, czyja recepta reformowania jest najlepsza.
– Oczekiwanie na społeczne bunty, które mają być reakcjami na konkretne afery i skandale, prowadzi donikąd. To, że trwamy, że nie rozpadliśmy się na dwa wojujące plemiona, co próbuje się nam wmówić, wynika z tego, że nasze poglądy nie zmieniają się z dnia na dzień. Gdyby tak było, nie bylibyśmy już społeczeństwem. Owszem, na poziomie jednostkowym zdarzają się sytuacje, które zmieniają nasze życie. Ale nawet wtedy impulsem bywa sytuacja, która dla postronnych nie ma znaczenia – mówi socjolog Tomasz Sobierajski.
Przekonuje, że tym trudniejsze jest śledzenie EKG całego społeczeństwa. Ale pewien jest, że każde wydarzenie, które rozgrywa się na naszych oczach, jest starannie wyreżyserowane. Polityczny gest, deklaracja, przyznanie się do winy lub zaprzeczenie poparte jest ilościowymi i jakościowymi badaniami, z których czerpie sztab partyjnych marketingowców. Celem jest uderzenie w nasze wrażliwe struny. – Spontaniczność polityka jest jak suchy deszcz, uczciwy złodziej. Słowem: oksymoron. Być może dlatego swoimi działaniami nie są w stanie wzniecić w ludziach większego ognia – podkreśla.
Straciliśmy wrażliwość na afery. Niczym w kinie akcji, gdzie są strzelaniny i leje się krew, a nam przed ekranem nawet powieka nie drgnie. To, że co chwila słyszymy o nagannych zachowaniach, skutkuje przesuwaniem się granic naszej tolerancji – wyjaśnia Ewa Marciniak