W wyborach we wschodnich Niemczech mało kto zwraca uwagę na partyjne programy i wizje rozwoju regionów. Liczy się tylko to, czy zwyciężą antysystemowcy
Magazyn DGP 30.08. / Dziennik Gazeta Prawna
Partie polityczne o radykalnie odmiennych programach mówią o współpracy w obronie demokracji. Organizacje społeczne wychodzą na ulice z transparentami ostrzegającymi przed niebezpieczeństwem nacjonalizmu oraz hasłami otwartości i tolerancji. W mediach społecznościowych nieustannie przewijają się wezwania do mobilizacji.
Partią, która zjednoczyła swoich przeciwników i zmotywowała ich do zawiązywania egzotycznych sojuszy, jest Alternatywa dla Niemiec (AfD) – ugrupowanie założone w 2013 r. przez grupę konserwatywnych polityków z zachodnich landów, rozczarowanych wpływem waluty euro na krajową gospodarkę. Według aktualnych sondaży może ona wygrać wybory do landowych parlamentów w Saksonii i Brandenburgii, które odbywają się w tę niedzielę. Również w kolejnym wschodnim landzie – Turyngii – której mieszkańcy udadzą się do urn 27 października, AfD daje się spore szanse na zwycięstwo.
Wybory regionalnych władz mają w Niemczech większe znaczenie niż w Polsce. W systemie federalnym naszego sąsiada landy samodzielnie podejmują decyzje w sprawie szkolnictwa i bezpieczeństwa, do pewnego stopnia prowadzą również własną politykę socjalną. Władze regionalne mogą np. wysłać dodatkowe oddziały policji do kontroli terenów przygranicznych, co dzięki AfD stało się jednym z tematów kampanii. Jednak wyniki najbliższych wyborów landowych interesują całe Niemcy nie tylko z powodu przewidywanego rozszerzania wpływów populistów. Wielu komentatorów podkreśla, że głosowania w Saksonii, Brandenburgii i Turyngii dadzą też odpowiedź na to, na ile wschód i zachód kraju tworzą dziś jedną całość 30 lat po zburzeniu muru berlińskiego.

Pokojowa rewolucja 2.0

Kontrolowana przez Moskwę Niemiecka Republika Ludowa definitywnie przestała istnieć 3 października 1990 r. W jej miejsce utworzono pięć landów, które stały się częścią Republiki Federalnej Niemiec. Od tego czasu nieprzerwanie trwają dyskusje na temat skutków procesu zjednoczenia. I wcale nie przeważa w nich samozadowolenie z odniesionego sukcesu. W ostatnich latach w mediach pojawiało się wiele relacji Niemców ze wschodu, których zakłady pracy nie wytrzymały zderzenia z gospodarką kapitalistyczną, wspomnienia o tym, jak aroganccy Wessis (mieszkańcy zachodnich landów) wykupywali za bezcen całe ciągi kamienic, a także opowieści o samotności ludzi w wyludniających się z powodu emigracji zarobkowej miastach Brandenburgii czy Saksonii. Niemal wszystkie koncerny o światowej renomie mają swoje siedziby na zachodzie. Wessis dominują nawet wśród kadry menedżerskiej w firmach działających w „nowych” landach – zajmują tam aż 67 proc. wszystkich stanowisk kierowniczych. Nie wspominając już o tym, że na wschodzie średnio zarabia się o kilka tysięcy euro rocznie mniej niż na zachodzie, notuje się wyższe bezrobocie, a prognozy demograficzne – oprócz kilku większych miast – są dla regionu katastrofalne.
W ostatnich trzech dekadach żadna partia tak umiejętnie nie eksploatowała frustracji i negatywnych emocji związanych z porażkami procesu zjednoczenia, jak Alternatywa dla Niemiec. Politycy tej formacji deklarują, że ich dojście do władzy będzie „rewolucją 2.0”. Najpierw w 1989 r. udało się wyswobodzić spod dyktatu Moskwy, teraz AfD zapowiada, że uwolni mieszkańców Saksonii i Brandenburgii od „dyktatu politycznej poprawności” i narracji promowanych przez liberalne, „kłamliwe media”. A zwłaszcza obowiązującej, niepisanej zasady popierania modelu społeczeństwa multikulturowego. „Wir sind das Volk” („My jesteśmy narodem”) – to główne hasło skandowane dziś na każdym wiecu wyborczym polityków Alternatywy.
Na wschodnich resentymentach lubi grać zwłaszcza Björn Höcke, przewodniczący klubu AfD w landowym parlamencie Turyngii, a zarazem jedna z najważniejszych postaci skrajnego odłamu partii. – Nie pozwolimy się na nowo wprowadzić do NRD – mówił w lipcu tego roku do mieszkańców Chociebuża, drugiego co do wielkości miasta Brandenburgii. Nikomu nie wydawało się przeszkadzać, że sam Höcke urodził się w RFN, a w 1989 r. miał zaledwie 17 lat. Kontrowersyjny polityk przewodzi „skrzydłu”, nieformalnej, radykalnie prawicowej grupie w AfD, która z czasem stała się partią w partii. W tym roku jej członkowie trafili pod obserwację Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji, niemieckiego kontrwywiadu cywilnego odpowiedzialnego m.in. za tropienie zagrożeń dla porządku demokratycznego. „Propagowana (przez „skrzydło” – red.) koncepcja polityki ma na celu wykluczenie, pogardę i daleko idące osłabienie pozycji obcokrajowców, migrantów, zwłaszcza muzułmanów, oraz osób o odmiennych poglądach politycznych” – to fragment oficjalnego uzasadnienia decyzji kontrwywiadu o objęciu nadzorem radykałów z AfD.
Choć Alternatywa opiera swój program na niechęci do migrantów, którzy masowo przybyli nad Odrę w następstwie kryzysu uchodźczego i polityki otwartych granic kanclerz Angeli Merkel, to Höcke idzie dalej od większości swoich partyjnych kolegów. – Migracja do Niemiec jest unikalną na skalę światową historią porażki – mówił niedawno do sympatyków w saksońskim miasteczku Grimmie. I wcale nie miał na myśli jedynie uchodźców napływających do kraju od 2015 r., lecz wszystkich cudzoziemców, którzy osiedlili się w Niemczech po 1955 r. To właśnie wtedy do RFN zaczęli przyjeżdżać pierwsi migranci zarobkowi z Włoch, a parę lat później niemieckie fabryki zasilili gastarbeiterzy z Turcji. Swój powojenny cud gospodarczy zachodnie Niemcy w dużej mierze zawdzięczają właśnie ich pracy. Jednak takie szczegóły Höcke wymownie przemilcza, zamiast tego koncentrując się na problemach z integracją kolejnych pokoleń gastarbeiterów. Poza zajadłą krytyką migracji polityk lubi też uprawiać rewizjonizm historyczny. – My, Niemcy, jesteśmy jedynym narodem na świecie, który wybudował sobie w sercu własnej stolicy pomnik wstydu – mówił o pomniku Pomordowanych Żydów Europy wzniesionym w 2005 r. Takie wypowiedzi to dla przeciwników Höckego kolejny dowód na to, że działacze Alternatywy dla Niemiec to zwykli neofaszyści, których należy zwalczać na wszelki możliwy sposób.

Wyważeni ultrasi

Ale nie licząc radykałów takich jak Höcke, którzy chcieliby całkowitego zakazu migracji do Niemiec, większość członków AfD nie ma tak skrajnych poglądów w tej sprawie. Regionalni politycy i sympatycy partii, zagadywani o to w czasie sierpniowej kampanii, nie mieli wątpliwości, że ich kraj potrzebuje migrantów, aby wypełnić braki na rynku pracy. – To, że wielu pracowników z Polski i Czech pracuje w zakładach na terenie Niemiec, w tym także wschodnich landów, stało się normalnością. Dlatego ich obecność nie jest żadnym tematem w trwającej obecnie kampanii. I zresztą bardzo dobrze – komentuje Werner Patzelt, politolog z Uniwersytetu w Dreźnie. A przecież nie zawsze tak było: zaledwie 10 lat temu neonazistowska Narodowodemokratyczna Partia Niemiec w północno-wschodnim landzie Meklemburgia-Pomorze rozklejała plakaty z hasłem „Zatrzymać polską inwazję”. Obiektem hejtu wyborców AfD są przede wszystkim grupki młodych mężczyzn – uchodźcy lub osoby ubiegające się o azyl – gromadzący się nawet w centrach mniejszych miast. – Czy gdyby w twoim kraju trwała wojna, to czy zostawiłbyś rodzinę, żeby samemu szukać ratunku w Europie? – pyta retorycznie mieszkaniec Miśni niedaleko Drezna, gdzie w pierwszej połowie sierpnia odbyła się konwencja partyjna AfD.
Głównym gościem wydarzenia był Alexander Gauland, jeden z dwóch przewodniczących partii, a zarazem przedstawiciel frakcji byłych członków i wyborców Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej, rozczarowanych liberalnym skrętem kanclerz Angeli Merkel. 78-letni Gauland przez blisko 40 lat działał w CDU, a do Alternatywy – jak wielu innych – dołączył już w trakcie emerytury. W tłumie partyjnych seniorów wyróżnia się tym, że zawsze nosi tweedową marynarkę i krawat ozdobiony sylwetkami psów. Migranci dzielą się dla niego na tych złych i tych dobrych. Ci pierwsi przybywają do Niemiec po to, żeby pobierać zasiłki, wszczynać burdy i islamizować kraj. Ci drudzy ciężko pracują, integrują się i – jak zaznaczył Gauland w swoim przemówieniu – sami nierzadko głosują na AfD. Mimo że na konwencji próżno szukać kogoś o innym kolorze skóry niż biały. Licząc na to, że o głosy zagorzałych przeciwników migracji lepiej zawalczy Höcke, Gauland woli kusić elektorat liberalny gospodarczo i konserwatywny społecznie, dla którego CDU i FDP za bardzo skręciły na lewo (dlatego w jego przemówieniu wygłoszonym na konwencji nie brakowało odniesień do idei wolności).
Od czasu powstania Alternatywy jej działaczom udało się wejść do wszystkich regionalnych parlamentów. W Bundestagu AfD ma 91 posłów i jest trzecią siłą po chadekach i socjaldemokratach; po ostatnich wyborach do europarlamentu wysłała do Brukseli 11 przedstawicieli. Wśród jej 30 tys. członków są osoby o bardzo różnych poglądach. Niektóre fragmenty programu Alternatywy niewiele różnią się od postulatów i założeń Prawa i Sprawiedliwości czy innych europejskich partii prawicowych – np. promowanie tradycyjnego modelu rodziny, priorytet węgla w energetyce czy nieufność wobec UE. Propozycja, aby o azyl mogły się starać wyłącznie osoby mające dowód tożsamości, a uchodźcom zamiast gotówki przekazywano jedzenie i pomoc rzeczową, nie jest bardziej radykalna niż pomysły, które rozważa się w innych krajach unijnych. – Program AfD zawiera sensowne fragmenty, których wiele punktów przypomina propozycje CDU – przyznaje w rozmowie z DGP Werner Patzelt.

Z dala od wegetarian i cyklistów

Wiece Alternatywy odbywają się głównie w mniejszych miastach i wsiach, często na peryferiach dużych ośrodków. Na tyle daleko, żeby wielkomiejskim aktywistom nie chciało się tam urządzać kontrmanifestacji. Tam, gdzie istnieją silne lewicowe organizacje, politycy AfD nie mają łatwego życia. Na przykład w Lipsku, największym mieście Saksonii, którego południowa dzielnica Connewitz zamieszkana jest w dużej mierze przez „czerwonych” aktywistów, anarchistów, autonomistów i działaczy Antify, regularnie uczestniczących w antyglobalistycznych protestach i starciach z policją. Wśród nich są też grupy, które specjalizują się w atakach na działaczy Alternatywy. Lokalnemu politykowi AfD w lipcu tego roku wybito szyby w mieszkaniu, a elewację i ściany wymalowano czarną farbą. Niedawno bojówkarze Antify z Lipska opublikowali w sieci adresy lokalnych członków partii z dopiskiem „Wszystkich was dorwiemy”. Zarówno sprawcy, jak i ofiary szczegółowo opisują w internecie kolejne ataki: spalone auta, billboardy, pobicia, zniszczona witryna knajpy, w której spotykali się politycy partii. Część działaczy Antify uważa, że przemoc jest uzasadniona. AfD jest dla nich niczym innym jak reinkarnacją ruchu faszystowskiego, który przejął władzę w Niemczech w 1933 r.
Jednak Lipsk to raczej enklawa na mapie Saksonii. Mieszkańcy „Małego Berlina”, jak popularnie określa się to miasto, od wielu lat udowadniają, że na wschodzie kraju też może kwitnąć kultura alternatywna, a obcokrajowcy są mile widziani. W majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego Lipsk był jedynym miastem w Saksonii, gdzie wygrali Zieloni z poparciem 20 proc. wyborców. AfD uzyskała tam tylko 15 proc. głosów.
W pozostałych okręgach „niebiescy”, jak od partyjnych barw określa się polityków Alternatywy, odnotowują znacznie lepsze wyniki. W eurowyborach partia zajęła pierwsze miejsce w Dreźnie, stolicy landu, zdobywając prawie 20 proc. poparcia, w Chemnitz uzyskała 23 proc., a w wielu mniejszych miastach znacząco przekroczyła nawet 30 proc. W efekcie polityczna kalkulacja zmusiła wielu dotychczasowych przeciwników AfD do zawiązywania sojuszów przeciwko populistom. Można to było już obserwować w czerwcu, gdy swojego burmistrza wybierali mieszkańcy Görlitz, miasteczka nad Nysą położonego przy granicy z Polską. Pierwszą turę wygrał kandydat Alternatywy Sebastian Wippel, otrzymując ponad 36 proc. głosów. W rozmowie z DGP zapowiadał wtedy m.in., że wprowadzi kontrole na granicy, wzmocni oddziały policji w mieście i odeśle uchodźców do ich ojczyzn po zakończeniu tam wojen. W obawie przed pierwszym „niebieskim” burmistrzem w drugiej turze kontrkandydata z CDU poparli przedstawiciele wszystkich głównych sił politycznych: socjaldemokraci, zieloni, liberałowie i lewica. Do tego zorganizowano wiele akcji społecznych, w których namawiano wyborców do oddania głosu nie tyle na CDU, ile przeciwko Alternatywie. W efekcie udało się zablokować Wippelowi drogę do ratusza.

Egzotyczny front z tradycją

To, co wypaliło w Görlitz, teraz jest testowane w wielu innych miejscowościach we wschodnich landach. W Brandenburgii regionalni artyści stworzyli i umieścili w internecie piosenkę „My nie”. Do oddania głosu na każdą partię, byle nie na Alternatywę, zachęcają w otwartym liście również działacze demokratyczni, którzy angażowali się w walkę z komunizmem w NRD. W ostatnim czasie ponad setka organizacji społecznych zorganizowała w Dreźnie marsz pod hasłem „Niepodzielni”. Do udziału w wydarzeniu namawiał m.in. dziennikarz „Der Spiegel”, najpopularniejszego tygodnika w Niemczech. „Jest partia, która niszczy nasze cywilizowane współistnienie. I oczywiście trzeba ją zwalczać” – argumentował na Twitterze Hasnain Kazim, reporter magazynu. W okręgu Nuthetal w Brandenburgii politycy CDU, SPD, Zielonych i Die Linke wspólnie zaprojektowali serię plakatów, które namawiają do głosowania „na jedność”.
Z jednej strony podobne akcje pokazują to, z czego od dawna słynie niemiecka scena polityczna. Partie różnych orientacji ideowych na poziomie federalnym, landowym i komunalnym często tworzą tam nietypowe koalicje dyktowane przez powyborczą arytmetykę. Z drugiej strony zwieranie szyków na czas kampanii przez niemal cały polityczny mainstream RFN jest wodą na młyn tych, w których takie akcje są wymierzone. Björn Höcke wyśmiał na Facebooku wspólne plakaty z Nuthetal, porównując obecną sytuację do tej znanej z minionego systemu. „Ci, którzy żyli w NRD, przypominają sobie pewnie dawny Front Narodowy. Było to połączenie wszystkich partii i organizacji w NRD, które w rzeczywistości służyło jedynie konsolidacji hegemonii SED (Socjalistyczna Partia Jedności Niemiec – red.) – napisał we wtorek Höcke.
Politycy AfD argumentują, że skoro media i pozostałe ugrupowania polityczne są przeciwko nim, to znaczy, że ich walka z systemem przynosi efekty.
Ewentualna wygrana Alternatywy w Saksonii i Brandenburgii nie zmieni faktu, że najmłodsze ugrupowanie we współczesnej historii RFN nie będzie miało z kim rządzić. Koalicję z populistami wykluczają wszystkie mainstreamowe formacje. Zwycięstwo AfD może jednak dalej destabilizować scenę polityczną na wschodzie Niemiec. – Z sondaży wynika, że największe szanse na uzyskanie większości parlamentarnej ma koalicja CDU, SPD i Zielonych. Przy takim układzie jest prawdopodobne, że CDU będzie dalej rozmywać swój profil. A to spowoduje, że jeszcze więcej jej wyborców na stałe zwróci się ku AfD – analizuje Werner Patzelt. Może Alternatywa całkowicie nie przejmie zatem wschodu Niemiec, ale na pewno będzie miała lepsze warunki, aby dalej rosnąć w siłę.
Lokalnemu politykowi AfD w lipcu tego roku wybito szyby w mieszkaniu, a elewację i ściany wymalowano czarną farbą. Niedawno bojówkarze Antify z Lipska opublikowali w sieci adresy lokalnych członków partii z dopiskiem „Wszystkich was dorwiemy”.