Formalizację jednopłciowych związków partnerskich można uzasadnić z punktu widzenia konserwatyzmu. Rodzinie zagraża „singielstwo” i rosnąca liczba rozwodów, a nie kochające się osoby homoseksualne.
Dziennik Gazeta Prawna
Konserwatyzm niejedną ma twarz. Nawiązując do niego, można rozpowszechniać naklejki „Strefa wolna od LGBT”, można też uzasadniać formalizację związków jednopłciowych.
Piotr Kaszczyszyn z Klubu Jagiellońskiego wybrał tę drugą opcję, publikując tekst „Konserwatywne argumenty za instytucjonalizacją związków homoseksualnych”, w którym zaproponował nowy podział sporu ideologicznego – „singlizm” kontra monogamia. Ten pierwszy opiera się na „relacyjności Tindera”, przelotnych znajomościach, w których przyjemne spędzanie czasu dominuje nad zobowiązaniami wobec drugiej osoby. Monogamia zasadza się na relacjach długotrwałych, których filarem jest zinstytucjonalizowany związek. „Wchodzący w niego ludzie podejmują wyzwanie budowania go aż do śmierci” – pisze Kaszczyszyn.
Orientacja seksualna według tego podziału ma drugorzędne znaczenie – można być heteroseksualnym singlem, można być homoseksualnym monogamistą. Ładowi społecznemu, który dla konserwatystów ma kluczowe znaczenie, zagraża „singlizm”. Za to sformalizowane związki jednopłciowe są wyrazem dążeń monogamicznych, a więc powinny być bliskie tradycjonalistom.

Trwałość jest cnotą

To nie pierwszy taki głos. Już w 2016 r. kwartalnik „Kontakt” wydał numer „Niebezpieczne związki”, w którym w dwóch tekstach zaproponowano odmienne spojrzenie na związki homoseksualne – z punktu widzenia katolicyzmu.
Maciej Onyszkiewicz w artykule „Tradycyjne małżeństwa jednopłciowe” zauważa, że trwałość związków jest korzystna z punktu widzenia społecznego. Przede wszystkim są one zabezpieczeniem na czas różnego rodzaju kryzysów, np. choroby albo utraty pracy przez jednego z partnerów. W takiej sytuacji druga osoba ma obowiązek otoczyć opieką bliskiego sobie człowieka znajdującego się w trudnej sytuacji. Jest to zobowiązanie nie tylko wobec niego, ale też społeczeństwa, które stworzyło instytucjonalne zręby związku, wyposażając go w różnego rodzaju uprawnienia. A prawa idą w parze z obowiązkami. „Oczywiście nie znaczy to, że związek nieformalny na pewno rozpadnie się w obliczu kryzysu, jednak groźba rozstania jest w takiej sytuacji z pewnością większa” – pisze Onyszkiewicz.
Sformalizowany związek ma więc wartość nie tylko prokreacyjną – jest też gwarancją, że osoby w kryzysie nie będą wypadać poza nawias społeczny. Oczywiście istnieje również ubezpieczenie społeczne, ale ono siłą rzeczy nie da takiego oparcia jak druga kochająca osoba. Może co najwyżej zapewnić podstawy biologicznego bytu na jakiś czas.
Onyszkiewicz zauważa jeszcze jedną bardzo ważną rzecz. We współczesnym niezwykle dynamicznym świecie coraz mniej jest instytucji, z którymi głęboko się utożsamiamy. Częste zmiany pracy uniemożliwiają przywiązanie się do firmy i budowanie na jej bazie tożsamości. Częste przeprowadzki utrudniają budowanie głębokich więzi z grupami towarzyskimi czy lokalnymi organizacjami społecznymi. Trwały związek z drugą osobą bez wątpienia jest nośnikiem tożsamości, szczególnie w tak szybko zmieniającej się rzeczywistości. „Potrzeba budowania trwałych związków nie tylko się nie zdezaktualizowała, ale współcześnie może być jeszcze ważniejsza niż kiedyś” – jak zauważa Onyszkiewicz.
W tym samym numerze „Kontaktu” w wywiadzie z Cezarym Gawrysiem, publicystą katolickiego pisma „Więź”, padają argumenty – wywodzone z myśli chrześcijańskiej – za trwałością związków jednopłciowych. Osoba ludzka znajduje spełnienie poprzez oparte na miłości relacje z innymi ludźmi – rodzicami, rodzeństwem czy bliźnimi. To przez związek z drugim człowiekiem możemy spotkać Boga. „Osoby homoseksualne, jak wszyscy, są wezwane do tego, aby realizować swoje człowieczeństwo w przekroczeniu swojego ja, w miłości, w tym także w miłości do konkretnej, najbliższej osoby” – przekonuje Gawryś. Ograniczanie możliwości budowy trwałych związków osobom homoseksualnym może uniemożliwiać im rozwój duchowy w rozumieniu chrześcijańskim – będzie on niepełny, bo nie będzie zawierać miłosnej relacji z tą jedną, wybraną osobą.
Warto przy tym pamiętać, że w chrześcijaństwie relacja miłosna nie opiera się tylko na seksie, nie jest on nawet jej kluczową substancją, raczej sposobem wyrażenia bliskości. Sprowadzanie związków jednopłciowych do seksu, jak zazwyczaj czynią to przeciwnicy LGBT, to prymitywne i niechrześcijańskie spłycanie sprawy.

Rozwody wrogiem rodziny

Przeciwnicy związków partnerskich często twierdzą, że ich wprowadzenie osłabi instytucję małżeństwa. Związki partnerskie mają luźniejszą formę, więc łatwiej można je rozwiązać – wystarczy zgoda obu partnerów (we Francji nawet jednego). Tymczasem małżeństwom celowo utrudnia się rozwód, np. poprzez konieczność przeprowadzenia sprawy sądowej, by zadbać o dobro dzieci. Jeśli umożliwimy parom heteroseksualnym zawieranie związków partnerskich, to wiele z nich zrezygnuje ze ślubu na rzecz zwykłego związku cywilnego, na czym ucierpi instytucja małżeństwa, która będzie występować coraz rzadziej.
To ryzyko potwierdzają dane z Francji, które przedstawił w tekście dla „Kontaktu” Onyszkiewicz. We Francji aż 90 proc. związków partnerskich, które można rozwiązać bardzo łatwo, nawet przez internet, jest zawieranych przez pary heteroseksualne. Ich ekspansji towarzyszy spadająca liczba ślubów. W latach 2004–2013 liczba zawieranych związków partnerskich wzrosła z 40 tys. do 170 tys. rocznie. Tymczasem liczba zawieranych małżeństw spadła w tym czasie z 280 tys. do 231 tys.
Tylko że nic nie stoi na przeszkodzie, by w Polsce wprowadzić związki partnerskie tylko dla par jednopłciowych. W ten sposób instytucja małżeństwa nie zostanie osłabiona, gdyż homoseksualiści i tak nie zawierają małżeństw heteroseksualnych. To znaczy czasem zawierają, najczęściej pod naciskiem presji społecznej, ale nigdy nie kończy się to dobrze. Poza tym samym związkom partnerskim można nadać trwalszy charakter, wymagając do ich rozwiązania zgody obu stron, a może nawet przeprowadzenia jakiejś formy mediacji.
Krzysztof Mazur, były prezes Klubu Jagiellońskiego, na swoim kanale YouTube, w odcinku zatytułowanym „Białystok. Nie tędy droga”, stwierdził: „Dziś polskiej rodzinie dużo bardziej zagrażają rozwody czy nieobecni ojcowie niż manifestujący homoseksualiści”. Trudno się z takim wnioskiem nie zgodzić. Polska przeżyła w ostatnich dwóch dekadach boom rozwodowy. W latach 2000–2017 wskaźnik rozwodów (ich liczba na tysiąc mieszkańców) skoczył w Polsce z 1,1 do 1,7, czym zbliżył się do średniej UE (1,9). W tym samym czasie spadł wskaźnik małżeństw: z 5,5 do 5,1 – a więc realnie częstotliwość rozwodów wzrosła nawet nieco bardziej niż wynika to z samego wskaźnika.
Znacząco wzrósł także odsetek nieślubnych dzieci. Jeszcze w 2000 r. jedynie 12 proc. dzieci rodziło się poza małżeństwem, w 2017 r. już 24 proc. Tak więc w zaledwie 17 lat odsetek ten wzrósł dwukrotnie. Jeśli polskim konserwatystom rzeczywiście zależy na dobru rodziny, powinni raczej skupić się na wskazywaniu złych efektów wychowywania dzieci w niepełnych rodzinach, a nie na walce ze związkami jednopłciowymi.

Ideowe napięcie

Tak więc związki partnerskie dla par jednopłciowych, mające mniejsze uprawnienia niż małżeństwa, mają uzasadnienie zarówno w tradycyjnej wizji społeczeństwa, jak i chrześcijańskiej wizji człowieka. W gruncie rzeczy ten postulat nie powinien być kontrowersyjny nawet dla zachowawczego polskiego społeczeństwa.
Jeśli w 2019 r. nadal nie udało się ich przeforsować, to głównie dlatego, że argumenty o konserwatywnym charakterze za ich wprowadzeniem nie przebijają się w debacie publicznej – udało się za to zrobić ze związków partnerskich element „moralnej degeneracji”, tymczasem wiele prawdziwych przewin moralnych, np. zostawienie żony i dzieci dla nowej partnerki, jest w Polsce przyjmowanych w gruncie rzeczy ze zrozumieniem: „No, jurny chłop, dajcie mu spokój”.
Mimo to nastroje społeczne w tym względzie się zmieniają. W sondażu IPSOS dla OKO.press z lutego 2019 r. 56 proc. respondentów stwierdziło, że popiera jednopłciowe związki partnerskie. Tak dla małżeństw homoseksualnych zadeklarowało 41 proc., a dla adopcji dzieci przez pary homoseksualne 18 proc. pytanych. Jeśli poparcie dla związków partnerskich będzie nadal rosnąć (w 2017 r. wyniosło 52 proc.), za parę lat będzie mogła je wprowadzić nawet partia odwołująca się do tradycji, bez większych politycznych strat, posiłkując się przy tym argumentami, które dziś wysuwają niektórzy konserwatywni lub katoliccy komentatorzy. Zresztą niedawno prezydent Andrzej Duda w Polsat News nie wykluczył, że podpisałby się pod projektem, jak sam to nazwał, „ustawy o osobie najbliższej”.

Związek partnerski

Ewolucja społeczeństw jest oparta na nieustannym napięciu między konserwatystami a progresywistami. By ten spór był twórczy, a nie destrukcyjny, obie strony mają ważną rolę do spełnienia. Mówiąc w uproszczeniu, ci drudzy artykułują w debacie publicznej nowe problemy, ci pierwsi oceniają, które postulaty są możliwe do wprowadzenia bez burzenia ładu społecznego. Jeśli jedna ze stron tego ideowego napięcia nie spełnia swojej roli, to społeczeństwo pogrąża się w chaosie lub stagnacji. Można powiedzieć, że konserwatyści i postępowcy muszą tworzyć w ramach społeczeństwa pewnego rodzaju związek partnerski – pełen sporów, a nawet kłótni, ale jednak oparty na przeświadczeniu, że obie strony dążą do celu, jakim jest dobrostan społeczny.
Jeśli pierwsi rodzimi tradycjonaliści dają zielone światło związkom partnerskim, to możemy założyć, że za parę lat zostaną one wreszcie wprowadzone. Odpowiednio „sprzedać to wyborcom” będzie mogła nawet partia konserwatywna. Zresztą na inną u władzy się nie zanosi, więc dobrze by było, żeby dzierżący stery rządów nad Wisłą dobrze odegrali swoją rolę w tej układance.
Konserwatyści i postępowcy muszą tworzyć w ramach społeczeństwa pewnego rodzaju związek partnerski – pełen sporów, nawet kłótni, ale jednak oparty na przeświadczeniu, że obie strony dążą do celu, jakim jest dobrostan społeczny